niedziela, 25 grudnia 2011

Świątecznie

Bóg przyjął ludzkie ciało. Kruche, podatne na wszelkie zranienia, poddane cierpieniu, ale i ciało, które zostało stworzone z miłości i dla miłości.

W Bogu biło ludzkie serce. Czuło jak my. Doświadczało jak my. Kochało. Przyjmowało i dawało miłość.

Niech to Boże serce i Jego miłość prowadzi nas przez wszelkie trudy życia, byśmy umieli spostrzec to, czego nie widać w ciągłym biegu – prostych radości, przyjaznych twarzy, dobrych ludzi wokół.

Życzę Wszystkim dobra czynionego i dostrzeganego. Niech ono nas przygarnia i podnosi w naszej codzienności. Życzę ufnej nadziei i prostej radości z rzeczy pozornie małych, ale uświadamiających nam stale wartość życia. Życzę odnalezienia swojego miejsca,  pokoju w sercu i ciepła, które będzie mogło roztopić lód serca.

środa, 21 grudnia 2011

Pierwszy śnieg

Dziś spadł pierwszy śnieg.

Zabieliło krajobraz, a mi zapadało śniegiem oczy i serce.  Smutek zakrada się jak nieproszony gość i jeśli wypycham go drzwiami – wraca przysłowiowym oknem.
Właśnie wróciłam z kuchni skąd rozchodzi mi się po domu zapach świątecznych ciasteczek. Podobno na chandrę pomagają słodycze, więc zapuściłam się dziś mimo późnej pory w okolice kuchni i upiekłam część świątecznych ciasteczek. Proste z pozoru czynności skupione wokół mąki i czekolady pozwalają nabrać dystansu do siebie i nie dać się pochłonąć temperaturze, która próbuje zamrozić moje serce.

W oknie świecą się ledowe gwiazdki, obok telewizora pali się świeca roznosząc cynamonowy zapach. I jest cisza. Korzystam z chwil samotności zanim nie porwie mnie jutro znów wir świata pracy i przedświątecznego zamętu.

Pewnie znów będę mieć kłopoty z zaśnięciem. W głowie snują mi się różne myśli. Plączą się gdzieś obok ludzi, którzy mnie otaczają, zatrzymują się nad poszczególnymi osobami. Zastanawiam się co im powiem w świątecznym czasie, kiedy ich spotkam. Co napisać w prostym sms-ie tym, których nie będę miała szansy spotkać, a co powiedzieć komuś z daleka, do kogo przyjdzie mi zadzwonić?
Sama z siebie układa się lista życzeń dla mnie. Są proste i takie zwyczajne… W takich chwilach dosadnie czuję swoją kruchość. Jakby zapodziewała się gdzieś dusza czyniąc mnie tylko, albo aż, człowiekiem z krwi i kości.

Za oknem zrobiło się naprawdę pięknie. Widzę z mojego okna miasto przystrojone w niezliczoną ilość świateł. Padający śnieg zrobił swoje i wszystko – przynajmniej z mojego okna – naprawdę wygląda pięknie.

Myślę o dwóch stronach zimowej aury – jest biało i pięknie, ale jednocześnie ślisko i niebezpiecznie.  Tak jak z pięknem i brzydotą: nie każde piękno kryje w sobie dobro, i nie każda brzydota jest skazana na bycie czarnym charakterem. Życie uczy nas często, że pozory mylą, a rzeczywistość pokazuje inną stronę medalu.

Gdzieś w uchu cichutko gra mi trochę muzyki usiłując przekrzyczeć myśli cisnące się wokół mnie. Zwyczajnie chciałabym się gdzieś na chwilę schować. Nie musieć nic mówić, ani z niczego się tłumaczyć. Wtulić się w dobre słowo, pozwolić pochwycić się dobrym ramionom  i tak trochę pobyć. I tym sposobem nabrać sił przed tym co przede mną.

czwartek, 15 grudnia 2011

Klocki

Mieliśmy dziś w pracy istny najazd dzieci. Przedszkolaki – starszaki śpiewały piosenki i deklamowały wiersze. Naprawdę niezłe widowisko.

Patrzyłam na nie. Nie miały oporów, żeby się nawzajem przekrzykiwać, udowadniać kto ma lepszą zabawkę czy jaka bajka jest fajniejsza. Jeden z chłopców miał składaną – chyba z klocków lego – postać żołnierza. Składał go i rozkładał przekrzykując się z innymi dziećmi.
Kiedy wróciłam przed swój komputer pomyślałam, że historia układania swojego świata zaczyna się już od dziecka – na przykład wtedy, kiedy po raz pierwszy dostajesz klocki. Zaczynasz budować: zamki, domki, piramidy, różne kształty. Stawiasz. Kleisz. Myślisz. Obliczasz. Tu okno, tam drzwi, tu baszta, tam zwodzony most. Tu jakaś postać. Super zabawa. Rozwija wyobraźnię. Daje poczucie bycia kimś ważnym – małym architektem wyimaginowanego świata, w którym tworzy się budowle na miarę XXX wieku, toczy bitwy ze smokami i złymi rycerzami i zawsze wygrywa budując nowe, lepsze światy.

Czasami jako dziecko zamiast drewnianych czy plastikowych – dostajesz do ręki  swoje życie.  W klockach do ułożenia. Musisz sobie poradzić. Coś po drodze nie zadziałało i wszystko się rozsypało. Każdy z z klocków to inna historia – ma inny kolor i kształt. Masz za zadanie ułożyć je na nowo, a życie wciąż dosypuje ci nowe szczegóły.

Zaczynasz je układać tak jak w zabawie z prawdziwymi klockami. Tylko tym razem jest inaczej. Nie ma wyimaginowanego, baśniowego stwora, smoka i złych rycerzy. Są realne zagrożenia, otrzymujesz rzeczywiste razy. Uczysz się kilka razy szybciej i rozwijasz inne zdolności w walce z rycerzami ciemności. Po jakimś czasie udaje ci się wznieść całkiem niezłą warownię. Już nie pada tak łatwo pod naciskiem obcej armii. Uczysz się technik wojskowej obrony, planujesz z rozmysłem każdą akcję i stosujesz do niej odpowiednią taktykę działania. Wystawiasz wartowników i budujesz kolejne zabezpieczenia. Tu baszta, tam zasieki, drut kolczasty i strażnicy poustawiani co pięć metrów. W międzyczasie uczysz się technik samoobrony i czujesz się jak nieźle wyszkolony wojownik zdolny podjąć każde wyzwanie.

Z czasem zaczynasz nadbudowywać i zabezpieczać się, aż stajesz się więźniem własnej budowli.
Taki mur staje się drugą skórą chroniąca przede wszystkim świat emocji. Nic nie czuć – to jest łatwe i bezpieczne. Naprawdę. Super atrakcyjna opcja, kiedy to, co możesz czuć, albo to na co możesz sobie pozwolić żeby czuć – jest po prostu do bani.

Bycie rozważną i przewidującą to nic złego. Tak samo jak zastanawianie się nad wyborami, zachowaniem, relacjami czy nad wypowiadanymi słowami. Prawda.
Prawdą jest też to, że każdy centymetr zbudowanej warowni może trzymać z daleka ból, cierpienie i strach jak również prostą dobroć, serdeczność i… zwyczajną miłość.

Rozebrać swoje zamczysko oznacza na nowo zaakceptować istnienie emocji i nauczyć się przyjmowania bólu, akceptowania zarówno swoich jak i cudzych niemożności. Pozwolić sobie na okazanie słabości i nauczyć się prosić o pomoc.

sobota, 10 grudnia 2011

Międzysłowie...

Pomiędzy słowami kryją się dziwne rzeczy.

To całe międzysłowie jest jak wolna przestrzeń do interpretacji. Czasami nie wypowiadając wiele – można wypowiedzieć dużo, a z kolei w potoku słów często można się zagubić. Czasami się zastanawiam co dzieje się  pomiędzy wypowiadanymi słowami w sercu człowieka, który słucha. Jak zapełnia wolne przestrzenie interpretacji  i jakie ślady zostawia w swoim sercu.

Międzysłowie potrafi być jak morze. Nie znasz jego głębokości i skarbów jakie może kryć.
Jest jak burza, która znaczy swoje nadejście sino-granatowymi skrawkami nieba.
Jak czysta i radosna twarz dziecka, które biegnie na spotkanie z ukochanym rodzicem.
Jak chłód poranka kuszącego słońce swoim pięknem.
Jak samotność, którą niektórzy nazywają pójściem na łatwiznę.

Czasami żałuję, że tak mało z nas rozumie się bez słów. Może wtedy to wszystko co pojawia się „pomiędzy” byłoby łatwiejsze do zrozumienia.

Moje miasto przedwczoraj rozświetliły światła. Zrobiło się świątecznie i pięknie. Już nie jest tak porażająco mrocznie i depresyjnie. Jest jakoś tak… inaczej. Jakby w porażającym mroku  rodziło się coś nowego.

Chciałabym żeby grudzień ze swoim mrokiem już się skończył. Wypijam prawie każdego wieczoru kubek herbaty z maliną z myślą o rozmaitych powinnościach, napomnieniach, pracy, mądrościach do zapamiętania, odpowiedzialności czy rodzinnej wizycie.
Między słowami myśli mi się natomiast o nadchodzącym śniegu, spacerach, porzeczkowej nalewce, świetle, czytaniu, pisaniu,  zasypianiu i budzeniu się,  nie-muszeniu i zrobieniu czegoś nie-mojego.

sobota, 3 grudnia 2011

Mufinkowe przyjemności

Miętowa czekolada, wiśnie w cieście francuskim, naleśniki z owocami, tiramisu, owocowa herbata i nalewka. Słodkości, które ostatnio wręcz chodzą za mną.
No a wczoraj dodatkowo zapachniało mufinkami w mojej kuchni. Istna ciasteczkolandia. Z takimi zapachami nie straszna mi zima i jej temperatury. Generalnie nie tęskno mi do białego puchu, lecz ku mojemu zdziwieniu zaczęłam wczoraj myśleć o tym, jakby to było gdyby już spadł śnieg.
Podzielę się przepisem, bo jest prosty i szybki.  Można go modyfikować na swój unikalny sposób. Smacznego.

Mufinki z czekoladą
Składniki „suche” – szklanka mąki pszennej, pół szklanki cukru (jeśli dodaję czekoladę wystarczy 1/4 szklanki), 3/4 szklanki wiórków kokosowych (czasami stosuję zamiennie z rozmaitymi owocami: lubię wiśnie lub banany), tabliczka ciemnej czekolady (gorzkiej lub mlecznej – jak kto woli) pokruszonej na drobne kawałki, łyżeczka proszku do pieczenia, łyżeczka sody.
Składniki „mokre” – 3 jajka, 200 ml śmietanki 30%, pół szklanki oleju kilka kropel olejku waniliowego (niekonieczny, ale dodaje aromatu)
Mieszamy składniki suche i składniki mokre – ale oddzielnie. Następnie mieszamy je razem. Dodam, że najlepiej robić to zwykłą łyżką, a nie mikserem, bowiem tajemnicą muffin są grudki. Im jest ich więcej – tym muffina lepsza.Więc wystarczy tylko zamieszać parę razy łyżką, żeby wszystko się połączyło.
Wkładam zawartość do foremek – mam silikonowe i muszę powiedzieć, że świetnie się sprawdzają. Następnie piekę ok. 30 min. w temperaturze 180 stopni. A tak naprawdę czekam aż zrobią się złoto-brązowe i wtedy je wyciągam.
Dodam – są przepyszne.

czwartek, 1 grudnia 2011

Rzeczy się zmieniają

Rzeczy się zmieniają.

Coraz wcześniejsze zmierzchy, późniejsze poranki, więcej chłodu i mniej słońca. W powietrzu wiszą zimowe chmury i być może szybciej niż myślę nadejdzie zimowy front, który zabieli drogi. Znów będę mieć wtedy ochotę na spacery pomimo mrozu i wielu innych niedogodności. I pewnie znów zamarzy mi się kominek w domu, cisza i trzaskające od języków ognia drzewo.
Rzeczy się zmieniają.

Ktoś się z kimś pokłóci, ktoś inny kogoś przytuli. Być może ktoś się nie obudzi, ktoś inny powita świat pierwszym krzykiem. Gdzieś wstanie noc, gdzieś rozpocznie się dzień. Niby kładziemy się i budzimy tacy sami, ale…
obok nas wciąż zmieniają się rzeczy.

Niektóre są mniej lub bardziej przewidywalne.  Na niektóre czekamy, innych chcielibyśmy uniknąć.
A mi prawie dziś zapachniało muffinkami z czekoladą. Nie wystarczyło mi czasu. Może jutro? Moja kuchnia dziś już świątecznie wysprzątana i odkurzona zaprasza do nadrobienia straconego czasu.  Dawno już jej nie eksploatowałam. Mam ochotę na zimowe eksperymenty. Nowe zapachy.
Rzeczy się zmieniają, a ja zaczęłam od mojej kuchni.

Otworzyłam drzwi mojej jaskini, w której chowam się od czasu do czasu, a jutro zabiorę się za kolejne porządki.

wtorek, 29 listopada 2011

Teraźniejszość jak gabinet luster

Przeszłość jest jak lustro.
Odbijasz się w nim. A to jak siebie widzisz, zależy od tego jak bardzo lustro zostało zniekształcone. Przeszłość to indywidualna sprawa. Możemy mieć podobne momenty, ale każdy z nas zdobywa z niej inne doświadczenia i przejawia inne reakcje. Mimo to możemy się rozumieć, co czyni nas podobnymi do siebie.

Przeszłość ma różne oblicza. Czasami jest wykuta w kamieniu. Ciężka i mocna. Potrafi przytłoczyć i zamknąć nas w mroku jaskini.
Czasami bywa rozmyta w delikatnych wspomnieniach, które błądzą gdzieś w pobliżu nas. Podrzuca naszej pamięci migawki rozmaitych wspomnień. Nie stanowią ciągłości. Są raczej jak rozrzucone zdjęcia do uporządkowania. Na niektórych z nich znajdą się cienie i skale szarości, inne wytrysną fontanną uśmiechów i są dowodem na to, że nie wszystkie chwile w życiu były kiepskie.

Czasami przeszłość jest igła i stóg siana. Usiłujesz odnaleźć igiełki wspomnień, które złożą się na całość. Zajmuje to sporo czasu, ale wciąż się trudzisz mimo zmęczenia, bo wiesz, że warto.
Czasami jest jak nagle obudzony wulkan. Patrzysz na przejeżdżające obok ciebie dziecko na hulajnodze i nagle pojawia się żywe wspomnienie czegoś, kogoś… wybuchające emocją z siłą wulkanu.

Czy łatwo nam przychodzi zapomnieć różne epizody przeszłości? Jeśli nie potrafimy – jesteśmy skazani na to, aby przeżywać ją ponownie. Zastanawiam się jakie potwory mogą się obudzić jeśli pozwolę się zaprowadzić w mroczne miejsca?

Myślę, że czasem teraźniejszość bywa jak gabinet luster. Różne doświadczenia sprawiają, że nigdy nie widzisz siebie tak samo. Czasami masz przekrzywioną głowę, czasami długie i chude nogi, czasami wielki brzuch.

Mam kilka rzeczy z przeszłości. Tu i tam rzucają się w oczy. Trzymam je, aby mi przypominały, że  nieprzewidywalne momenty w życiu, które się wydarzają, mogą zmienić  życie jeśli jest się na to gotowym.

czwartek, 24 listopada 2011

To, co niewidoczne...

Noc…

Piękna jak zawsze. No, może niekoniecznie w tej części, kiedy myśli biegną zbyt szybko i nie dam rady ich poskładać w okrągłe zdania. Nie pomaga czytanie książek, oglądanie filmów czy pleciony półgłosem warkocz modlitw.

Ale jak zwykle widzę w niej swoiste piękno. Jest tak cicho i spokojnie. Znów mogę próbować poskładać kawałki życia rozrzucone gdzieś we mnie. Przez chwilę poczuć się silniejszą, by za moment znów doświadczyć swojej kruchości.

To wszystko we mnie jest jak bezmiar oceanu zlewającego w jedno z niebem. Jakby czasami brakowało wyraźnych granic. Wszystko zlewa się ze sobą i tworzy całość, choć potrafisz rozróżnić kształty i próbujesz przypomnieć sobie jak się nazywają. Pamiętam mój zachwyt jego głębią i wielkością, gdy dane mi było stać na skraju zatoki w Sydney i wpatrywać się w bezgraniczny ogrom oceanu. To niesamowite uczucie obserwować rzeczy większe od czegokolwiek i mieć świadomość jak olbrzymia musi być siła grawitacji utrzymująca ocean w ryzach.  Jedyne i niepowtarzalne chwile, kiedy czujesz się częścią cudownego świata i dziękujesz za to, że możesz na własne oczy oglądać jego piękno.
Czasami cieszę się z małych kroków dokonywanych każdego dnia. Są jak małe kroki dziecka pokonującego swoje pierwsze odległości. Cieszę się z każdego otwarcia się na innych, rozmawiania podczas spotkań, otwarcia innych na mnie, zapominaniu zadanego cierpienia i budowania nowych mostów i z tylu drobiazgów które budują codzienność.

Czasami jednak długo mi przychodzi uczenie się zwyczajnego otwierania się na świat. Lepiej mi wychodzi ukrywanie się w swoich bezpiecznych kątach, gdzie nabieram dystansu. Są też chwile, które mnie oddalają. Jakby chwile otwarcia się wycofywały mnie znów na krawędzie. Wtedy znów tak trudno dostrzec radosną części życia – a ono bezpowrotnie mija…

poniedziałek, 21 listopada 2011

Władza

Koniec roku liturgicznego. Prawie. Jeszcze tydzień, a będziemy w nowym i rozpoczniemy zataczanie kolejnego koła.

Wolę dzisiejszą noc niż sylwestrową.  Nie wiem dlaczego i nie próbuję tego wyjaśniać na siłę.
Myślę o władzy. O państwach, królestwach, republikach. O prezydentach, premierach i królach. O naruszaniu praw, ich tworzeniu, wojnach dotyczących ludzkich praw, próbowaniu stworzenia idealnych praw, idealnego człowieka, idealnego państwa, idealnego władcy. Nigdy w historii świata nam się to nie udało. I wiem, że nigdy nam się to nie uda, chociażbyśmy próbowali po tysiąckroć proklamować Chrystusa królem… czegokolwiek, kogokolwiek.

„Nie jest z tego świata” – mówi Chrystus, ale jednocześnie tkwił tu z nami rękami i nogami dzieląc nasz los i smakując ludzkiego życia.
Mam natłok myśli czytając proroka Ezechiela piszącego: „Zagubioną odszukam, zabłąkaną sprowadzę z powrotem, skaleczoną opatrzę, chorą umocnię, a tłustą i mocną będę ochraniał”, a potem św. Pawła, który bez ogródek mówi: „Ponieważ bowiem przez człowieka [przyszła] śmierć, przez człowieka też [dokona się] zmartwychwstanie. I jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni”.  Dodając do tego wszystkiego jeden z piękniejszych i najbardziej znanych psalmów „Pan jest moim Pasterzem…” wydaje się, że chodzę po najbezpieczniejszych drogach.

Jakże ciężko nam pojąć niepojęte – Bóg kocha mnie – ale nie na moich warunkach i wyobrażeniach tylko na warunkach miłości najczystszej, pochodzącej wprost ze źródła, z samego serca Boga, z samego zamysłu i wszechwiedzy, którą posiada w stosunku do mojego życia.
Niesamowite.  Bóg był z nami. Myślę, ze każdy adwent jest świadectwem tęsknoty Boga za człowiekiem. Pragnienia uczynienia nas takimi jakimi miał nas w pierwotnym zamyśle. Czystych, ufających, kochających i bezbronnych jak dzieci.

Chcielibyśmy Chrystusa widzieć jako tego, który zaprowadzi pomiędzy nami porządek, odmierzy boską miarą sprawiedliwość, ukarze złych, wydobędzie z ucisku sprawiedliwych, będzie wiecznie strzegł prawa i nie pozwoli by ktokolwiek z naszych bliskich zginął w beznadziejnym, przypadkowym wypadku lub umrze na raka. Nie da nikomu zginąć i będzie wypełniał nasze zachcianki nie pozwalając na zaistnienie cierpienia. Sprawi, że zapomnimy o bólu i nie będziemy musieli tak tyrać, żeby cokolwiek w życiu osiągnąć. A w imię naszego pojęcia miłości i wolności – pozwoli nam na spełnianie wszelkich zachcianek. Po prostu cudowne i kolorowe życie.

A On nas zaskakuje. Rodzi się – paradoksalnie – nie tam gdzie chcielibyśmy Go zobaczyć. Nie jest to królewski pałac tylko zapadła dziura, już od samego początku ktoś czyha na Jego życie. Wiedzie więc życie wygnańca, pozwala doświadczyć na sobie ciężkiej pracy, zmaga się z trudnościami, sprawia, że nie jest łatwo Go rozpoznać i wciąż mówi „królestwo moje nie jest z tego świata”, w dodatku mówi niewyobrażalne rzeczy, trudne do zrozumienia, przestawia system wartości, wskazuje na inne rzeczy, uzdrawia tam gdzie się tego nie spodziewają, rozmawia z ludźmi ulicy, z pogardzanymi i odepchniętymi, wiedzie dysputy w mędrcami ówczesnego świata nie w purpurze, ale w zwykłej szacie. W końcu daje się pojmać i zabić, bo nie chodzi o wyzwolenie Izraela z rzymskiej niewoli, ale chodzi o ludzką duszę, o wieczność i nieśmiertelność. Chodzi o najcenniejszy dar miłości, kiedy „ktoś życie swoje oddaje” za przyjaciół i nieprzyjaciół bez wyjątku.

Jakże wielką cenę zapłacił Bóg za miłość. To dlatego tak bardzo krzyż do mnie krzyczy. Miłością.
To dlatego tak trudno nam znieść prawdę o nim, że szukamy zastępników aby choćby w małym promilu stworzyć sobie własne królestwa i wykreować swoich własnych królów.
Nie będę toczyć sporów o proklamowanie czegokolwiek i gdziekolwiek, bo Boże królestwo zaczyna się w sercu, w nastawieniu do człowieka, w otwartości na to wszystko co przychodzi z darem codzienności, w znoszeniu rozmaitych ludzi i ich słów i zachowań w stosunku do mnie, w darze przebaczenia i zaczynania na nowo.

I w tylu innych rzeczach, które są niewidoczne gołym okiem, ale uchwytne w wymiarze serca.
I zdecydowanie wolę króla, który oddaje za mnie życie, niż króla, który za wszelką cenę usiłuje mnie uszczęśliwić na swój sposób kosztem mnóstwa innych.

niedziela, 20 listopada 2011

Nierówność chwil życia

Robi się coraz zimniej. Już chyba czuję na karku powiew zimy – zwłaszcza kiedy wychodzę z domu i ogarnia mnie pierwszy chłód. Potrwa trochę zanim znów się do tego przyzwyczaję. Drugi znak – to zmiana opon na zimowe. Dopiero wczoraj udało mi się to zrobić, mimo, iż powinnam zrobić to dawniej. Przyznam, że nie lubię tej czynności.

A potem na prośbę kolegi posiedziałam w pracy do późna zastępując go.

Patrzę dziś na wpół stalowe niebo i myślę o tym czego mi się nie chce zrobić, a co powinnam mimo wszystko.  Zazwyczaj długo o tym nie myślę, bo jak zwykle poczucie odpowiedzialności zapuka w moim sercu i… jestem gotowa znów zapomnieć o tym czego mi się nie chce.

Każdego dnia dajesz z siebie wszystko, próbujesz czynić wokół siebie świat lepszym i przyjaźniejszym. Masz uśmiech dla wszystkich, dobre słowo, dużo życzliwości, pogodną twarz. Nie myślisz o tym, żeby podstawić komuś nogę, śmiać się z cudzych pomyłek, wytykać błędy. Wierzysz, że każdy ma swoją chwilę, w której odkrywa ważne dla siebie rzeczy i uczy się mądrości. Że nie ma sensu niczego przyspieszać ani opóźniać, bo każdy ma swój jedyny i wyjątkowy czas.

Życie to skomplikowany proces. Wciąż się toczy i przynosi swoje niespodzianki. Nawet monotonia, którą często odczuwamy i która staje się nużąca, ma swoje plusy. Oznacza stabilizację i jakiś środek drogi po której kroczymy.

Miewamy fatalne chwile myśląc o nieoczekiwanej plamie na ubraniu, nie odpalonym samochodzie z powodu mrozu, chwili słabości tam, gdzie się jej najmniej spodziewamy, nagłą stratą ważnych dla nas ludzi czy rzeczy, kłótni w pracy, sprzeczce z najbliższymi, brakiem sił na zrobienie czegoś dobrego. Bywa, że dzień  układa się w taki sposób, iż marzymy tylko o tym żeby się skończył.
To takie nasze małe, osobiste „końce świata”.

Bywają jednak chwile, kiedy życie daje nam tak w kość, że chcielibyśmy właśnie „tylko” się pokłócić w pracy, przechodzić cały dzień w ubraniu z plamą czy denerwować się zepsuty samochodem.  Chwile, w których dajesz z siebie wszystko i nie dostajesz nic. Chwile, w których splot nieoczekiwanych wydarzeń stawia cię poza krawędziami życia, chwile w których odkrywasz, że choćbyś nie wiem jak się postrasz, nie dostaniesz nic, a wysiłek jaki wkładasz wydaje się stratą czasu.

To właśnie jest nierównością chwil życia, kiedy wydarzają się gorzkie rzeczy i zaczynasz marzyć żeby wróciła równowaga życia – choćby ta trudniejsza.  A ja chciałabym tylko mieć w sobie to głębokie przekonanie, że będzie spokojnie. Że w jakiś nadzwyczajny sposób wszystko poustawia się na swoim miejscu, że znajdę w sobie tyle chęci żeby wbrew wszystkiemu zawsze stawać na nogi i iść dalej.

środa, 16 listopada 2011

Kazda noc ma swój urok

Wczorajszej nocy przyplątała mi się znów bezsenność.

Zaczęłam czytać książkę, która od dawna leżał na parapecie i czekała na moją uwagę.
Urok tej nocy polegał na tym, że w zwykłym tytule i zwykłej okładce książki wypełnionej literami układającymi się w wyrazy przeczytałam prostą historię o dorosłych, w których brzmią echa zranionych dzieci. O skomplikowanych relacjach, budowaniu nowych więzi, zbiegach okoliczności, ryzykowaniu i stawianiu na jedną kartę, uczeniu się ufności od nowa, wychodzeniu naprzeciw siebie, strachu, ucieczkach i Paryżu.
Kiedy już odłożyłam książkę myślało mi się w mojej głowie – nie po raz pierwszy – o nocach życia.
O tym co nas zatrzymuje w drodze, gdy nie widzimy światła.
- o brakach, które zamiast mobilizować nas do pozytywnej pracy pozwalają często budzić się zmorom zazdrości i zawiści,
- o wewnętrznych niemocach, które trzymają nas na linach i nie pozwalają wypuścić się w przestrzeń,
- o ludziach, którzy nie potrafią latać i nie pozwalają innym rozwinąć skrzydeł,
- o tym, że miłość może być ciemnością, kiedy balansuje po cienkiej granicy oczekiwań wobec innych,
- o tym, że łatwiej ranić niż wystawić serce na zranienie.
- o tym, że w książkach prościej o pozytywne zakończenie, a wiele filmów pozwala odsuwać realizm życia i poruszać się po jego krawędziach.
Ciemności przeżywa każdy z nas. Jedni większe, inni mniejsze. Niektórzy radzą sobie z nimi szybciej, inni wolniej. Pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach. Przynoszą w prezencie mieszaninę lęku i znaków zapytania.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że największą ciemnością jest brak miłości.

Ciemność jest trudna. Zwłaszcza kiedy stoi się na rozdrożu i nie wie się gdzie ma się iść. Cokolwiek by się nie zrobiło – to wydaje się że i tak nie będzie dobrego zakończenia. Gdy zamiast zaufania budujemy mury samotności.

Perspektywa czasu uświadamia mi, że brew pozorom – ciemność może się okazać największą jasnością.
To w nich kształtują się charaktery, czuć moc wyborów, odwagę poszukiwania światła, szukania odpowiedzi, szukaniu źródeł nadziei, rodzeniu się na nowo i jeszcze na tylu innych – znanych tylko tym, którzy przeżywają swoje ciemności – rzeczach…

sobota, 12 listopada 2011

Ziemska wieczność

Myślę dziś o wieczności. Ale nie o tej niebiańskiej.
O tej, która pozostaje tu i teraz.
O pamięci.
O tylu miejscach i ludziach, którzy je tworzyli.
O tym, że właśnie w ten przedziwny sposób żyjemy stale.

Każdego dnia tworzymy naszą historię, wpływamy na wydarzenia, zbieramy doświadczenia, rozdajemy myśli, czytamy cudze, sięgamy pamięcią do naszych zakamarków.
Najtrudniej nam widzieć ślady życia w prozie i codzienności: w wykonywanych obowiązkach, w trudzie pracy, w wychowaniu dzieci, codziennej miłości, uczciwości wobec ludzi.
Każdy nasz gest jest jak ślad zapisujący się w cudzej duszy.
Słowa są jak krople deszczu roszące duszę lub wodospad niszczący swoją siłą.
Nic nie zostaje samo dla siebie. Wszystko wpływa na siebie i ma znaczenie.
Wlaśnie dlatego żyjemy wiecznie.
Przez to, co otrzymujemy w spadku po przodkach i co sami generujemy dla przyszłości. 

Nic nie rodzi się z niczego, d
latego wierzę, że każdy z nas "nie wszystek umrze".
To kim jesteśmy i co robimy – pozostaje.
To jacy jesteśmy i jak przeżywamy życie – zawsze przyniesie jakiś owoc.

Coś zaczynamy, coś innego kończymy, a wszystko w życiu przeplata się ze sobą.
Tak jak początki i końce różnych spraw.
Jak przemijające pory roku.
Jak nasza praca wykonywana każdego dnia.
Jak wartości, które przyjmujemy za swoje.
Jak ludzie mijający się na ulicach.
Jak załatwione i czekające w kolejce sprawy.
Jak drobiazgi, które choć niewidoczne, zapisują pamięć życia.
Jak mądrość odkrywana w szarości życia.
Jak godzenie się z małymi i dużymi stratami.
Jak szacunek oddawany prostocie i prozie życia.
Jak błędy, które paradoksalnie mogą prostować ścieżki zycia.
Jak trudne sprawy, które okazują się błogosławieństwem.
Jak niewidzialne dla oczu, które dostrzegają ludzie czystego serca.

Jak….
Kiedyś odejdę.
Być może nikt mnie nie będzie pamiętał.
Ale pozostaną moje ślady życia tu na ziemi jak ziarno sypane w glebę ziemi.

piątek, 11 listopada 2011

Nasza Niepodległa

Przed jutrzejszym świętem.

PIEŚŃ KRONIKA

Ta ziemia taka czysta, jakby umieciona skrzydłem aniołów.
Cicha i równinna, tyle już wycierpiała, a zawsze dziecinna.
Ufa, że dobroć jest tylko dobrocią,
a prawo tak jest prawem, jak pola się złocą,
kiedy żyto dojrzewa, jak zimą śnieg pada.
Tu wierzą wciąż, że sąsiad szanuje sąsiada,
że chleb jest święty, jeszcze świętsza praca.
Ta ziemia wielkiej myśli, kiedy ją zdeptano
jak ogień tysiąc iskier – tysiąc wielkich ludzi rozrzuciła po świecie.
Kto pustynię budził, kto gasił żar równika
kto topił lodowiec, jeśli nie iskry jej – wielcy synowie w spół umarli z tęsknoty.
Teraz po powróceni w jedno wspólne ognisko
zbudują na ziemi więcej, niźli ktokolwiek – widzę to ja ślepy.
Ta ziemia taka czysta, jakby umieciona skrzydłem aniołów.
Cicha i równinna, tyle już wycierpiała, a zawsze dziecinna.
Ufa, że dobroć jest tylko dobrocią,
a prawo tak jest prawem, jak pola się złocą,
kiedy żyto dojrzewa, jak zimą śnieg pada.
W dalekich ziemiach za to umierali moi ojcowie.
Za gniazdo bociana, za chleb, za tę równinę, co niepokalana.
Za to powietrze ze wszystkich mądrości najzdrowsze,
za ludzi zgodnych, mądrych i cierpliwych,
za najwierniejszych z wiernych, uczciwych z uczciwych.
Za mą Ojczyznę – Polszczyznę, Mazowsze.
W dalekich ziemiach za to umierali.
Tu wierzą wciąż, że sąsiad szanuje sąsiada,
że chleb jest święty, jeszcze świętsza praca.
W dalekich ziemiach za to umierali moi ojcowie.
Za gniazdo bociana, za chleb, za tę równinę, co niepokalana.
Za to powietrze ze wszystkich mądrości najzdrowsze,
za ludzi zgodnych, mądrych i cierpliwych,
za najwierniejszych z wiernych, uczciwych z uczciwych.
Za mą Ojczyznę – Polszczyznę, Mazowsze.
W dalekich ziemiach za to umierali.

sobota, 5 listopada 2011

Cokolwiek nie zrobię to i tak będzie… po czyjemuś

Przydarzyło mi się coś ostatnio. W sumie głupia sprawa, ale jakoś tak mnie dotknęła. Mimo iż nie było w mojej intencji uczynienia zła, różne osoby zinterpretowały moje zachowanie po swojemu.
Trochę mnie to zabolało, bo wyszłam na kogoś kim nie jestem.
No i wpadła mi w ręce – oczywiście dzięki netowi – ta oto historyjka.
Dzielę się nią, bo jest w niej samo sedno sytuacji, w której się znalazłam. 

 
Oto ona:
W spiekocie dnia pewien mężczyzna przemierzał wraz ze swoim synem ulice miasta
Keszan. Syn prowadził osła, na którym jechał ojciec.

„Biedny chłopiec"- powiedział jeden z przechodniów – „Ledwie może nadążyć.
To niebywałe, że możesz patrzeć, jak twoje dziecko tak się meczy."
Ojciec wziął sobie tę uwagę do serca. Za najbliższym rogiem zsiadł z osła i
posadził na nim chłopca. Wkrótce jednak inny przechodzień wykrzyknął:
„Co za wstyd! Brzdąc siedzi sobie wygodnie jak sułtan, a jego ojciec musi
dreptać obok."
Słowa te bardzo chłopca poruszyły, wiec poprosił ojca, aby usiadł za nim. Nie
ujechali jednak daleko, gdy zbeształa ich jakaś zawoalowana kobieta:
„Czy ktoś widział coś podobnego? Co za okrucieństwo wobec zwierząt! Ten nicpoń
i jego synalek myślą pewnie, ze siedzą sobie na latającym dywanie. Biedne
stworzenie ugina się prawie do ziemi i ledwie powłóczy nogami."
Obaj jeźdźcy bez słowa zeszli z osła i dalej szli pieszo. Po kilku chwilach
jakiś mężczyzna zaczął się z nich wyśmiewać:
„A to dopiero! Nie widziałem jeszcze takiej głupoty. Po co wam to zwierzę,
skoro wcale z niego nie korzystacie, zdzierając sobie nogi na tych zakurzonych
drogach?"
Ojciec podał osłu garść siana, po czym zwrócił się do syna:
„Niezależnie od tego, co byśmy uczynili, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie
miał coś przeciwko temu. Musimy więc sami decydować o tym, co jest dla nas
najlepsze."

Kiedy czytałam końcówkę roześmiałam się w głos.
Nabrałam dystansu do siebie, ludzi i całej tej sytuacji.
Czyż życie nie jest piękne? :-)

Ps. Zapomniałam dodać – nie da się dogodzić wszystkim.

środa, 2 listopada 2011

Uchwycić nieuchwytne

Właśnie tak myślę o czasie. 

Znów mi go zabrakło, co wydaje się dziwne, bo przecież ostatnio odpoczywałam.
Słońce, resztki jesieni, Kraków, empik i kilka książek, coffieheaven z zieloną herbatą, wanilią i innymi różnościami, Zakopane, długie spacery, kolorowe liście, film w kinie, góralska muzyka, którą lubię tylko w tamtym miejscu, szum rozmów w knajpkach, gwiazdy, bezchmurne niebo, poranny widok na Giewont i… mnóstwo myśli.

Chciałam od nich odpocząć, ale nie umiałam.

Myśli same się myślały szumiąc w mojej głowie i latając jak spadające liście.
Czemu tak trudno być "sędzią we własnej sprawie" i rozeznać kierunek decyzji? Chciałabym chodzić z mądrością w parze i
patrzeć na rzeczywistość mniej subiektywnie – zwłaszcza wtedy, kiedy przeniknięta jest silnymi emocjami.
Odwiedzałam dziś moje rodzinne miasto, a właściwie cmentarz. Myślałam o moich dziadkach, którym zawdzięczam bardzo wiele. Stojąc gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią wsłuchiwałam się w błogosławieństwa i zastanawiałam się nad balansowaniem – wręcz chodzieniem po omacku – po krawędzi pychy i pokory, cichości i wrzasku, ubóstwa i pozornego bogactwa, wiecznej miłości i jej odrzucaniem.

Jak się odnaleźć w świecie
paradoksów – gdzie z jednej strony szybki sukces, kasa, siła, znajomości
i układy organizują nam kolejne etrapy kariery, a z drugiej strony
niepowodzenia i cierpienie stawiają nas do pionu nadając życiu właściwą
perspektywę?

Jak radzić sobie w sytuacji gdy całe życie służysz Bogu, a musisz uchodzić w góry niezrozumienia, szyderstwa, niepowodzenia, złośliwości, pozorów i kłamstwa. Z drugiej strony – cóż mi pozostanie, jeśli w życiu postawię na szybki sukces, kasę, siłę, znajomości i układy, a wszystko runie nagle, gdy w życiu przejdzie huragan?
To pytania, które łączy pewien graniczny punkt. Ten punkt prawie każdego roku uświadamiają mi Błogosławieństwa odczytywane uroczyście w kościołach czy na cmentarzach. Są dla mnie wciąż wyzwaniem rzucanym prosto w serce i wyzwalaja myślenie o tym w "kim" lub "czym" pokładać nadzieję. Jak myśleć o tym wszystkim, co otrzymujemy z dobrej ręki i łaskawości Boga? Dziś cieszę się sukcesem – jutro mogę upaść niżej niż można, dziś czerpię siłę z bogactwa na koncie – jutro mogę być największym nędzarzem.

Wszystko z ręki Boga…

Cisi, ubodzy, sprawiedliwi, miłosierni, czystego serca, wprowadzający pokój, smutni, cierpiący prześladowania tego świata wciąż mają mi wiele do powiedzenia. Stanowią swoisty wykrzyknik w chaosie i szumie świata. Uczą dystansu do tego co mam dziś i pokory w stosunku do tego co chciałoby się mieć.

Mogę, ale nie muszę. Nic na siłę.
Pozwalam odejść nie zatrzymując dla siebie.
Przygarniam odepchniętą strachem miłość.
Rozumiem, kiedy trudno rozumieć.
Milczę, kiedy chciałoby się wypuszczać niedobre słowa.
Powierzam to, czemu umiem i nie umiem sprostać.
Godzę się z tym czego nigdy nie będę mieć.

Myślę, że trzeba mieć w sobie wiele pokory, aby taki punkt graniczny przyjąć dla swojego życia. Żeby nie pozwolić zawładnąc sobą jakąkolwiek presją czy obsesją. Całe życie uczymy się pokory. Przezywamy sinusoidę życia raz wznosząc się raz upadając. Ale sinusoida ma też punkty styczne z linia prostą, która stawia nas do pionu i uczy nabierać odpowiedniedo dystansu zarówno do sukcesów i powodzenia jak i najtrudniejszych upadków.

Cmentarz. Pogrzebane życie, które ma swoją perspektywę.

Śmierć. Strach przed jedynym nieuniknionym, które potrzebuje zrozumienia i akceptacji.
Wracałam do domu z myślą o tym, żeby w końcu usiąść spokojnie i zachować resztę wolnych chwil przed jutrem.

Chciałabym, żeby jutro była sobota i żeby wtulić się w jej objęcia. Mam właśnie takie małe marzenie w świąteczny wtorek.

wtorek, 25 października 2011

Wciąż z pustynią w tle

Zapachniało zimą. Taką prawdziwą.
Może to kwestia wiatru, który dziś wiał wyjątkowo mocno.
Liście wirowały w powietrzu unosząc się w przedziwnym tańcu. Patrzyłam na nie przez chwilę i przypomniała mi się piaskownica u mojej koleżanki z dziecięcych lat.
Miałam wtedy może 6, może 7 lat. Fascynujący w tym wszystkim nie był piasek w kwadratowej ramce, ale zabawki. Żadna z nich nie należała do tych, którymi można byłoby się bawić w piasku. Ani wiaderka, ani foremek, żadnej łopatki…
W piasku leżały zagrzebane klocki do układania. Bardzo kolorowe. Prawie nowe.

Nie wiem skąd takie obrazy i wspomnienia w mojej głowie.
Wiatr i piach.
I dziecięca układanka.

Może to potrzeba ułożenia całości układanki z rozrzuconych klocków mojego życia? A może to jakaś jedna wielka metafora pustyni, po której wędruję? Nieodparcie mam wrażenie przebywania na niej. Wręcz zrośnięcia się z nią.
Czasami coś lub ktoś zamajaczy gdzieś na horyzoncie. Czasami dopada mnie burza. Czasami brnę w zmęczeniu, bez wody. Czasami trafiam na oazę, gdzie zyskuję kilka chwil i mogę zaczerpnąć ze źródła.
Wyprowadzają mnie na nią moje zranienia.
Albo uciekam tam jeśli doświadczę kolejnego.

Jest przyjazna, bo już ją znam i wiem jak się po niej poruszać. Wypracowałam przez lata schematy. Nałożyłam maski.

Chciałabym umieć mówić, rozmawiać bez zamykania się w trakcie słuchania czy rozmowy. Chciałabym otwarcie mówić o swoich bolączkach.
A jednak nie umiem.
Próbuję jakoś wypowiadać zdania, ale to wszystko jest marnym odbiciem tego co naprawdę siedzi we mnie. Im bardziej chcę powiedzieć, tym bardziej rośnie mur.

Umiem tylko być samotna.
Bo nikt nigdy nie rozmawiał ze mną o moich uczuciach, o mnie.
Dlatego nie umiem rozmawiać. O czymś co jest ja najbardziej naturalne.
O sobie.

Rośnie we mnie mgła
jak ze studzien stu…

Pustynia wciąż trwa. Wiem, że ludziom brakowało cierpliwości do mojego milczenia. Szybko się zniechęcają.
Ja nie mam sił, żeby walczyć o siebie do końca.

Chciałabym mieć w sobie to "coś" co mają inni: pewność siebie, świadomość siebie, czasami szerokie łokcie do rozpychania, odwagę zmian, łatwość wypowiadania i tyle innych rzeczy.

Ale nie zazdroszczę im. Jestem po prostu "ja". Inna.

I wiem, że mam skarby schowane gdzieś w sobie.
I że jeśli ktoś zechce je odszukać – być może znajdzie perłę.

Stałe powroty na stare śmiecie

Niewiele jest takich miejsc, gdzie dobrze czułam się.
Niewiele jest takich chwil, za dobrze wiem, że smutek mam we krwi.


Ania Dąbrowska

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam słowa tej piosenki pomyślałam o tym, że wciąż próbuję pozbyć się tej części siebie w której dominującą rolę odgrywa smutek. Znam go tak od dawna jakby wsączył się we mnie wraz z poczęciem i był nieodłączną częścią mojego DNA.
Przychodzi znienacka. Często bez powodu. Dopada w najmniej spodziewanych chwilach. Otula szczelnie i nie pozwala oddychać. Wciska w poduszkę, oszałamia głębią, poraża wielkością.

Próbuję radzić sobie z nim jak umiem – poruszam się po starych i dobrze znanych ścieżkach. Mam na niego wypróbowane metody: unikanie ludzi i milczenie. Nie chcę ich nim zarażać, a mówić o nim po prostu nie umiem.

To moje "stare śmiecie" znajome kąty czy wydeptane ścieżki, gdzie ze smutkiem radzę sobie całkiem nieźle.
Ceną za powrót na stare śmiecie jest kompletne wycofanie się. Staram się przed sobą chronić tych, którzy są jakoś bliżej mnie.

Dopiero teraz uczę się go rozumieć i szukać źródeł smutku. Skąd się wziął? Dlaczego jest go tak dużo?
I dopiero teraz, kiedy pozwalam sobie na przeżycie trudnych uczuć – na które z różnych względów nie pozwoliłam sobie wcześniej – poznaję siebie bardziej. To trudna prawda o sobie. Jeszcze trudniejsza o moich bliskich. Bo przede wszystkim muszę zmierzyć się z nimi.

To trudne. Muszę znowu stać się dzieckiem. Przeżyć od nowa każdą cząstkę zepchniętych uczuć. Pozwolić sobie na przepłynięcie wzdłuż siebie rzeki uczuć, nazwać po imieniu każdą emocję, która przybije do brzegu, znaleźć jej źródło…

Trzeba mi zbudować pomiędzy sobą most. Żeby zrozumieć siebie i nie stać okrakiem po obu swoich brzegach.
Czasami tak bardzo po ludzku boję się, że nie dam rady. Że nikt bliski nie wytrzyma ze mną ani chwili.
Czasami jestem jak swój własny,  osobisty wulkan. Dla siebie samej. Trzęsę ziemią, sypię pył, wylewam lawę…
To wszystko jest tak bolesne, że rani mnie od nowa.
Czuję w sobie każdy rodzaj zadanego bólu, każdą emocję…

Czasami jest łatwiej. Może dlatego, że coś już we mnie kiełkuje. Że widzę pierwsze światła wielkiego miasta. Czuję kroczący gdzieś obok mnie cień nadziei.

Ale to jeszcze długa droga. Potrzebuję czasu i cierpliwości.

sobota, 22 października 2011

Druga strona księżyca

Dziś piątek wieczór. Najlepsza pora dnia.
Moje serce uspokaja się po całym tygodniu.

Byłam dziś na długim spacerze. Wyraźny chłód nadchodzącej zimy orzeźwiał moje myśli.
Kilka godzin temu wyłączyłam komórki i nie mam zamiaru ich włączać przez kilka następnych.
Lubię czasami się powłóczyć noga za nogą. Bez celu. Wybierać drogę w ostatniej chwili lub bezwiednie kroczyć gdzieś przed siebie. Nic nie musieć. Nie potrzebować. Chować się za czapką z daszkiem i wtulić się w muzykę sączącą się do uszu. Myślałam o tym że bardzo potrzebuję czasu dla siebie i
swoich myśli. Mam ich ostatnio tak dużo. Chciałabym móc wziąć jakiś
urlop i zająć się wyłącznie sobą. Zrobić dla siebie te wszystkie rzeczy,
których nigdy nie zrobiłam. Nie musieć spełniać czyichś oczekiwań i nie przejmować się tym, że moje wybory zostaną źle odebrane.

Mam tyle spraw do ogarnięcia.

Niedawno miałam okazję obserwować księżyc. Był ogromny. Wisiał na ciemnym niebie i jaśniał lekko pomarańczowym światłem. Był piękny.
Dziś też spoglądałam na ciemne niebo i szukałam na nim księżyca. Z marnym rezultatem.

Potem przypomniało mi się, że księżyc ma dwie strony. Jedną taką dla nas. Do oglądania. Widoczną gołym okiem.
Drugą szczelnie zakrytą. Niewidoczną. Ukrytą przed ciekawskim wzrokiem. Nie ma na niej mórz księżycowych.

Pomyślałam o tym jak bardzo jestem podobna do księżyca.
Mam dwie strony.

Jedna ta widoczna. Ze znaną twarzą. Niektórzy ją rozpoznają. Znają imię, nazwisko, wiedzą kim jestem i co robię. Szufladkują po swojemu według tego co widzą lub czego się dowiedzą.

Druga strona. Niewidoczna, ale nie znaczy gorsza czy wręcz zła. Inna. Taka, któa ma wiele do powiedzenia widocznej i znanej twarzy i często na nią wpływa, ale wciąż pozostaje w ukryciu. Czasami determinuje wybory i zachowania.
Druga strona. Taka bez światła. Z nierozwiązanymi sprawami. Tajemnicami nie do opowiedzania. Nie do końca poznana przez nas samych. Ta, z którą się zmagamy. Gdzie nie istnieją morza księżycowe, w których można byłoby się zamoczyć nogi i pospacerować brzegiem.

Przeplatają się te strony ze sobą.

Czasami w nas przebija zmęczenie zmaganiem i tajemnicami. Nasze niepokoje. Niedomówienia. Niedopowiedzenia. Życie w rozkroku nad brzegami nierozwiązanych spraw.
Albo czasem zwyczajne zniechęcenie trudami codzienności lub jej monotonia zmęczona brakiem perspektywy.

Teraz myślę o świetle. Jak to dobrze, że ktoś je wymyślił. Czasami trzeba się nieźle naszukać i napracować żeby je odnaleźć.
I kto wie?
Może za jakiś czas inna strona księżyca będzie miała swoje morza?

wtorek, 18 października 2011

Drobiazgi

Sporo przerwy w pisaniu – pomógł temu dodatkowo tydzień spędzony na obczyźnie na wyjeździe służbowym.
Odwiedzałam Brukselę, a właściwie instytucje unijne wraz z kolegami i koleżankami po fachu.
Wyjazd ciekawy, po którym zrodziło mi się sporo przemyśleń na tematy ogólnoeuropejskie. Moze kiedyś do nich wrócę. Niech mi się poukładają w głowie.

Znowu dziś w nocy nie mogłam zasnąć. Turlałam się po łózku przytulając do poduszki, wsłuchując się w płacz dziecka za ścianą i w bicie swojego serca.

Nie wiem co ma w sobie ta jedyna noc w tygodniu. Bicie serca z niedzieli na podniedziałek zdecydowanie inaczej słychać. Nie wiem jak ono to robi, że potrafi napędzić się samo. Zaczyna tak nagle, szybko i mocno i pędzi, jak gdyby chciało pobić rekord świata w ilości uderzeń na sekundę i wyrwać się z mojego ciała gdzieś w przestrzeń. Nie potrafi się uciszyć, choć próbuję stosować różne sztuczki: liczę, modlę się, rozmawiam z nieznajomym przyjacielem…
Czasami jak uda mi się przysnąć, ten rozpędzony uderzeniami serca pociąg rozpędza się znów. Budzę się szybko i nie mogę znów się uciszyć.
Gdyby zliczyć ilość czasu poświęconego spaniu – wyszłaby z tego godzina, góra dwie.

W takie noce myśli same się myślą, modlitwy same modlą, dialogi same dialogują, pytania same pytają, wątpliwości się wątpliwią…
Nocne cienie sączące się przez żaluzje wciąż domagają się uwagi, spoza-okienny szum ulicy tylko napędza moją wyobraźnię.

Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Chyba podświadomie odczuwam lęk przed nadchodzącym tygodniem. Pragnę zwyczajnego spokoju. Takiego, do którego można się bezpiecznie przytulić. Pozwolić poprowadzić.

Myślałam dziś w nocy o drobiazgach. O małych punktach na mapie wielkich rzeczy do zrobienia czy osiągnięcia. Często niewidoczne. Niedoceniane. Niedowartościowane. Takie powszednie i banalne. Tu czegoś zapomnę, tam coś odłożę na później, tu przełożę, tam nie dokończę, czegoś się boję…
Często się przez nie denerwuję i kompletnie nie zdaję egzaminu. Łatwiej mi dotrzymać kroku w rzeczach dużych niż małych, a podobno powinno być odwrotnie.

Drobiazgi, które doświadczam są różne – od przyjacielskiego uśmiechu jakiejś sprzedawczyni w sklepie aż po chamskie zachowania kierowców na ulicach. Jedne cieszą, inne złoszczą, jeszcze inne są tak obojętne, że prawie ich nie zauważam.

Myślałam wczorajszej nocy właśnie o takich drobiazgach, które przychodzą "pomimo".
Głowa zaprzątnięta "wielkimi sprawami" nie zwraca na nie uwagi.

Próbowałam jakoś ogarnąć dzisiejszej nocy właśnie owe drobiazgi, które mi się przydarzyły. Przypadkowe spotkania, które pozwalały cieszyć się wymianą myśli, wspólnie wypita kawa gdzieś w kuchni, znaleziony w kieszeni płaszcza nie noszonego od lat drobiazg kojarzony z moją babcią, w połowie pusty akt urodzenia przypięty do hipoteki, masa zapłaconych rachunków w teczce, spokojny piątkowy wieczór, szum pary przy prasowaniu, cisza niedzielnego poranka, zapach maślankowego ciasta z owocami, niemusowość mówienia, płacz dziecka za ścianą, nieoczekiwany dotyk, smuga zapachu za którym tęsknię od czasu do czasu, cisza telefonu, szorstkość wypowiadanego słowa, ból leżący na sercu…

Można wymieniać i wymieniać.

Dziękuję za drobiazgi, bo one stawiają mnie do pionu. Pozwalają patrzeć na świat inaczej. Mam nadzieję, że tylko czasami dam się zepchnąć w rutynę codziennym drobiazgom i niekończącym się sprawom do załatwienia.

środa, 5 października 2011

Rzecz o perspektywie czasu

Wczoraj odwiedziła mnie koleżanka, której nie widziałam prawie rok.
I od razu zaskoczenie. W końcu wraz z mężem doczekali się dziecka, które urodzi się za kilka miesięcy.
Kilka lat czekania, mnóstwo niecierpliwości, strachu, utraty nadziei, nabierania dystansu, zgody na to, że dziecka nie będzie.
A tu nagle…, kiedy już wszystko wydawało się pogodzone i ułożone na nowo… Niespodzianka.

Rozmawiałyśmy wczoraj o tzw. "właściwym czasie", przyspieszaniu czasu, czekaniu i cierpliwości.
Powiedziała mi, że tak naprawdę – przekonała się o tym właśnie teraz – dopiero po kilku latach czekania wie, że to jest TEN moment na dziecko i że wcześniej nie byłoby tak jak jest teraz, że wiele się nauczyła z tego czasu oczekiwania i że pewnie nic nie byłoby wtedy takie jakie jest dzisiaj.

Myślałam wczoraj o tym jak często brak w nas cierpliwego czekania, jak chcielibyśmy mieć wszystko tu i teraz na wyciągnięcie ręki.
Sama tak mam. Chciałabym załatwić tyle spraw już, teraz, natychmiast.
A tu trzeba powoli, spokojnie.

Czasami trudno jest rozeznać właściwy moment, ale kiedy sprawy na których bardzo mi zależy nagle się komplikują czy widzę przed sobą tzw. "ścianę" widzę, że nie tędy droga. Zostawiam, choć nie jest to łatwe, bo przecież tak bardzo mi zależy. Trzeba się czasem dosłownie "zaprzeć siebie" żeby przestać pragnąć czy chcieć rzeczy, które nie są dla nas, a na których tak bardzo nam zależy.

A czasami idzie jak po maśle – sprawy się same rozwiązują. Tak gdzie czeka się na przykrość czy trudności spotyka się zrozumienie i szacunek.
Perspektywa czasu pozwala stwierdzić, że rzeczy poszły w dobrą stronę, albo że coś się przekombinowało.

Dziwne czasami to wszystko. I trudne. Myślę, że ze swej strony wiele rzeczy "przeczekałam".  Ze zwykłego ludzkiego strachu.

Mam tylko nadzieję, że jak głosi stare, ludowe porzekadło "na nic nigdy nie jest za późno".

niedziela, 2 października 2011

Z zapachem ciasta ze śliwką

Październik.

Prawie wieczór.
Właśnie zachodzi słońce i mam cudowny widok. W dodatku w całym domu pachnie ciastem ze śliwkami. Robiłam po raz pierwszy ciasto z maślanką i musze przyznać, że dobrze smakuje.

Moja kuchnia znów czuje, że ma gospodarza, a ja nieśmiało usiłuję zatrzymać czas, którego ostatnio bardzo mi brakuje.

Jest tak spokojnie i cicho.

Mogę po prostu pobyć ze sobą.
Wyciszam swój rytm. Pomaga mi w tym ogromny kubek zielonej herbaty z pomarańczą.
Zielona herbata dobrze zaparzona to jest to. Ma taki łagodny i delikatny smak…

W pokoju już prawie ciemno, a resztki dziennego światła wpadają pomiędzy żaluzjami. Oprócz kilku wolniejszych godzin dzisiejszego dnia chciałabym zatrzymać tę cudowną końcówkę lata i początek jesieni.
Nie wyspacerowałam się jeszcze.
Chciałabym znów polubić drobiazgi, cieszyć się ze zwykłej szarości, którą przynosi codzienność, powrócić do siebie samej kiedy wszystko wydawało się prostsze.
Po niezłej lekcji i jeszcze lepszym laniu jakie niedawno dostałam od życia, uczę się od nowa przyjmować ludzi tak po prostu. Tak samo tych, którzy są tylko przechodniami, jak i tych, którzy zatrzymują się przy mnie na dłużej. Wiem, że dam radę znów to robić – będę tylko może odrobinę dojrzalsza.

Szukam na siebie sposobu na nadchodzący, jesienny czas, kiedy przyjdzie szybka ciemność i jeszcze później zacznie wstawać słońce.

Zrobiło się ciemno. Zapalam moją śmieszną lampę. Dzień zgasł. A gdzieś za oceanem budzi się dzień.
Może gdzieś, ktoś właśnie wita poranek?
Parzy kawę? Robi śniadanie?
Może kawałek placka ze śliwką na dzień dobry?

Więc znów… witaj świecie!

sobota, 1 października 2011

Dziecko [3]

To był zbyt silny wiatr. Był tak przerażający i wiał z taką siłą, że zdarł z Dziecka całą bezbronność. Jest ona tak wielka, że nie ma się już czego uchwycić. Nie ma się czym zasłonić. Nie ma nikogo, kto przyszedłby na ratunek.

Nie istnieje nic, co stanowiłoby jakąkolwiek barierę ochronną. Właściwie nie ma już nic. Jest tylko nagość jak wielka przepaść, w którą się spada bez słów skargi.
Jeden mały krok i odległość, która mieści się pomiędzy krawędzią a dnem pozwala zapomnieć o tym co boli.

Nie ma już myśli, bo nie ma o czym myśleć.
Nie ma już słów, bo nie ma o czym mówić
Nie ma już uczuć, bo nie ma już co czuć.

Nie ma już Dziecka.

piątek, 30 września 2011

Buduję most

Zabawiam się ostatnio w architekta-archeologa.
Buduję most łączący mnie z przeszłością, co wymaga niezłej precyzji.
A przeszłość odkopuję i czuję się przy tym jak rasowy archeolog.

Stoję na brzegu rzeki zwanym przyszłością i wiem, że jeśli nie pojawię się na brzegu zwanym przeszłością, nie ogarnę jej jakoś – to moja przyszłość nie będzie taką jaka być powinna.

Tyle się naczytałam i narozmawiałam o porzucaniu, zostawianiu i zamykaniu przeszłości, o ruszaniu naprzód, o nie myśleniu o tym co było kiedyś, o sile przebaczenia i o różnych rzeczach związanych z przeszłością. Łatwo się pisze takie książki w warstwie ideologicznej. W tej samej warstwie łatwo się też rozmawia. Wszystko wydaje się takie proste, że można się nabrać na to, że wystarczy tylko zaakceptować i przebaczyć, a już będzie lepiej. Dodatkowo wciąga się w to siłę wyższą – jakkolwiek się ją próbuje nazwać i…
…czasami pada się na pysk, bo ideologia – choćby najpiękniej napisana nie wystarczy. Nie wystarczy "porzucić" przeszłości i przestać zwracać na nią uwagi, żeby zobaczyć jasną i cudowną przyszłość.

Zatem buduję most.

Kosztuje mnie to wiele wysiłku, bo muszę przestać lawirować wokół abstrakcyjnych pojęć i filozoficznych ideologii tłumaczących mnie "dzisiejszą", a muszę sięgać po konkrety. Co jest rzeczą o tyle trudną, że dotykającą istoty rzeczy. Jak łatwo mi jest przechodzić obok siebie i nie spotkać się ze sobą. Nawet nie zauważyłam, że chodzę "obok siebie". Mierzę się z nowościami i czasami czuję się tak jakbym orała gołymi rękami jakiś ugór.
Cóż – jak się do takiego stanu doprowadziło własne pole życiowe… to trudno, żeby od razu zakwitła łąka.

czwartek, 29 września 2011

Nadzieje i rozczarowania

- Spodziewasz się, że będzie lepiej? – Zapytała mnie dziś jedna z koleżanek chcąc tak naprawdę uzyskać pozytywną odpowiedź dla siebie.
Dobrze, że rozmawiałyśmy przez telefon. Mogłam zrobić minę taką jaką chciałam, pozwolić sobie na okazanie słabości, usiąść na brzegu łóżka i po prostu zwyczajnie zacisnąć zęby.
- Nie. – odpowiedziałam bardzo zwyczajnie – Wiesz… Im mniej oczekiwań, tym mniej rozczarowań.

Paradoks. Po raz kolejny wypowiadam to zdanie i myślę o tym jak bardzo się ograniczyłam. Tak naprawdę mam mało oczekiwań. Wręcz są minimalistyczne. Wystarczą mi małe rzeczy, choć czasem zatęsknię za tymi całkiem sporymi. Nawet nie nazywam ich po imieniu, bo kiedy to robię natychmiast pojawia się rozczarowanie. Myślę, że ograniczyłam się ze strachu. Żeby nikomu znów nie udało się mnie skrzywdzić. A jeśli już – to żeby ponieść minimalne straty na placu boju.

Czasami chce mi się śmiać z siebie samej. Wpędziłam się w oślą zagrodę i karmię się sama przysłowiową marchewką i kijem. Wszak lepiej samemu się pobiczować niż wystawić plecy pod cudzy bat.
Chciałabym do tego nabrać większego dystansu, wykazać się mądrością i umieć się zdrowo obronić. Być może stać mnie było wtedy na konfrontację, na wypowiadanie siebie, na asertywną obronę.
Z mozołem, ale sukcesywnie uczę się tego wszystkiego. Czasami czuję się jak dziecko, któremu wolno marzyć o piaskownicy pełnej zabawek i mówić, że taką piaskownicę po prostu się chce. I jest super.

Pisząc tę notkę tak naprawdę uśmiałam się z siebie.

I choć pewnie dalej będę mówić – im mniej oczekiwań, tym mniej rozczarowań – to już nie będę się sama zapędzać w kozi róg.

wtorek, 20 września 2011

Zmiany nie są złe

Ech…
blogowi Przyjaciele…

Ni mniej ni więcej tylko zainspirowaliście mnie do naprawdę osobistych rozmyślań nad szeroko pojętymi zmianami w życiu.

Myślę, że chcąc zmieniać rzeczy duże, trzeba umieć decydować się na małe zmiany. Na coś, co porusza się przysłowiowymi, "małymi kroczkami".
Bardzo lubimy tkwić w "zastanym" światku, który wydaje się nam bezpieczny przez to, że jest znany – ja też nie jestem od tego wolna. Radzimy sobie – nawet jeśli zastanie nas kryzysowa sytuacja, trauma czy cokolwiek innego z pogranicza bolesnych czy trudnych przeżyć. Znamy to.
Wiemy jak sobie radzić. Nawet jeśli spadają na nas razy i kryzysy. Mamy swoje przetarte szlaki. Swój zestaw odpowiedzi, swój zestaw ratunkowy, swoją maskę.

Ale kiedy można byłoby wyruszyć w nieznane… pojawia się strach.

Nie jest łatwo zejść z utartych, znanych nam ścieżek. Nie wiemy czy byłoby gorzej czy lepiej, ale się boimy, bo zapewne nie umielibyśmy się poruszać na nowych ścieżkach. Trzeba byłoby włożyć
wiele wysiłku w zbudowanie czegoś nowego, wystawienia się często na słowa innych, krytykę. Ryzyko ciężko się wpisuje w życie.

Mam za sobą ostatnio takie zarówno "małe kroczki" jak i całkiem ogromne
susy. Może niektórym wydawałyby się banalne i bez znaczenia. Dla mnie
jednak mają znaczenie kamieni milowych.

Mam wrażenie, że to coś w rodzaju początku – mojej osobistej księgi GENESIS. Jakbm na nowo zaczynała pisać księgę życia. Jakbym została rodzona na nowo, albo właściwie pozwalała się sobie samej urodzić i zaakceptować fakt zaistnienia, pokazać się światu, zadbać o siebie, przytulić się samej sobie, pozwolić się komuś przytulić, pozwolić się zranić tak, żeby ból nie schował mnie znów do mojej jaskini tylko wypogodził swoją twarz.

Wiem, że w tym wszystkim popełniam błędy, ale one są moje. Niektóre z nich są – paradoksalnie – cudowne. Nie mogę teraz zwalić winy na niesprzyjające okoliczności, nie tych ludzi czy nie ten czas.
Czuję – nawet w tych błędach – że zaczynam oddychać pełną piersią.

Zamarzyła mi się moja osobista księga EXODUS, która mnie wyprowadzi z mojej osobistej jaskini. Jeszcze się boję w ogromnej większości moich życiowych miejsc. Mam w sobie wiele lęku właśnie takiego, o którym pisaliście w komentarzach. Lęku przed samą sobą, przed ludźmi, przed Bogiem i przed sama nie wiem czym. Tak po prostu.

Mówi się że przyzwyczajenie to druga natura. Coś w tym jest. Spróbuj zachować się inaczej niż zwykle, wybrać inaczej niż zwykle, ubrać się inaczej niż zwykle…

Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to tajemniczo.
Chciałam Wam po prostu powiedzieć, że dbamy o tyle pozorów, zachowujemy jakiś fatalny status quo, godzimy się na pozbawiające nas życia kompromisy, pozwalamy, by rzeczy i gadżety zastępowały nam real life, a życie gdzieś nam umyka…

Nie. Nie próbuję się mądrzyć. Nie mam przepisu na życie. Nie znam odpowiedzi. Nie wiem dlaczego istnieje cierpienie, nie umiem dowieść istnienia Boga.
Nie wiem dlaczego tyle w nas strachu przed tyloma rzeczami, a najwięcej przed miłością. Nie wiem dlaczego nie umiemy o miłość walczyć – nawet jeśli to boli.

Nie wiem nawet czy to co piszę do końca ma jakiś sens.

Wiem, że pozwoliłam do tej pory wymknąć się z moich rąk tylu fajnym
rzeczom. Zaniedbałam tyle spraw. Uciekłam ze strachu od tylu wyzwań…

Moja GENESIS się toczy i nie wiem, w którym momencie i jak się skończy.
Mam nadzieję, ze dostrzegę w porę początek mojej osobistej księgi EXODUS.
I wiem że po drodze zrobię – jak i już robię – mnóstwo błędów.

Ale – jak pisłam – będzie to tylko moje.

poniedziałek, 19 września 2011

Pejzaże

Prawie miesiąc milczenia. Potrzebowałam tego czasu, żeby poukładać hiszpańskie pejzaże, poradzić sobie z nerwową sytuacją w pracy, przemyśleć kilka rzeczy i w końcu uporać się z przyjaźnią, która była, a której już nie ma.

Powracam do pisania – moi blogowi przyjaciele – które w jakiś przedziwny dla mnie sposób układa moje poplątane myśli. Może ktoś uznać to za swoisty ekshibicjonizm, ale mi łatwiej jest pisać niż mówić – paradoksalnie – bo przecież moja praca polega przede wszystkim na
mówieniu…
Czasami po prostu brak mi słów. Zwłaszcza w rozmowach prywatnych.
Chciałabym coś powiedzieć, ale nie umiem ich poskładać. Zachowuję się jak nieśmiała nastolatka, która woli milczeć, a już jak coś mówi – to jest to w połowie pozbawione sensu.

Ale po kolei.

Wróciłam szczęśliwie z Hiszpanii pod koniec sierpnia. Trochę czasu zajęło mi zebranie myśli.
To były moje 7 Światowe Dni Młodzieży i muszę przyznać, że nie spodziewałam się zobaczyć tego co zobaczyłam. Myślałam o tym, że będzie jak zawsze – na początku trochę bałaganu organizacyjnego, a potem jakoś pójdzie z górki.

Zobaczyłam rozdartą Hiszpanię pomiędzy krzyczącą z otchłani duszą, a świadomym jej niszczeniem. I zobczyłam młodych – choć poszukujących i często zdezorientowanych – to zorientowanych na konkretny system wartości. Cisza na Cuatro Vientos podczas adoracji Najświętszego
Sakramentu była wymowna. Przed chwilą podał deszcz, grzmiało, zamilkły mikrofony, z telebimów zniknęła wizja, nie wiadomo było co się dzieje – zwłaszcza dla tych, którzy przeżywali wieczorne czuwanie poza starym lotniskiem, B16 ukrywał się za czterema parasolami. Wszystko nagle
ucichło, gdy wprost – spod ziemi – wysunęła się przepiękna monstrancja z Toledo. A potem było mnóstwo ciszy. Nie wiem ilu nas było. Ktoś oszacował na półtora miliona – dlatego ta cisza była ta wymowna. Wymowne było również milczenie papieskie. W kluczowych momentach wyłączały się
mikrofony, nie mogliśmy usłyszeć papieskiego rozważania, gdyż ze względu na pogodę zmieniono scenariusz.
Rano okazało się, że burza i deszcz zniszczyły namioty z komunikantami przeznaczonymi na niedzielną mszę św. Myślałam, ze to żart słysząc poranne komunikaty, żeby po Komunię Św. pójść po mszy do madryckich kościołów. Można powiedzieć, że nieliczni przyjęli Komunię. Myślałam wtedy, że niewielu to zrobi po długim oczekiwaniu w pełnym słońcu w sobotę na wieczorne czuwanie, nocnej burzy, niedzielnym poranku, mszy św.
Trzeba było mieć w sobie wiele samozaparcia, żeby to zrobić. Już po Madryckim spotkaniu. Jakoś naszą TV nie ciekawiło co się tam działo. No – może oprócz wybryków nieprzychylnych papieskiej wizycie grup. Za dwa lata Rio de Janeiro. A ja zatęskniłam za ŚDM w Polsce. Dokładnie za Krakowem.
Ale cóż… Może się okaże, ze to nie tylko marzenie i że za 4 lata następne ŚDM zjawią się unas? Myślę, ze to bardzo by nam pomogło. Ten entuzjazm, spora dawka młodzieńczej radości i wkład naszej pracy w parafiach – mogłoby i nam samym pomóc. Przede wszystkim odkryć na nowo,
że Kościół to żywy organizm.

Ale dość na tym.

Za mną też kolejne nerwówki i rozczarowania w pracy. Nic nowego, prawda? Ostatnio bardzo często myślę o zmianach. Wręcz diametralnych.  Praca, mieszkanie, miasto, ludzi.
"Wsiąść do pociągu byle jakiego…"
Dzieje się we mnie coś dziwnego. Czuję się tak jakbym nie umiała się ogarnąć.  Z jednej strony chcę pójść na całość i brać całymi garściami, a z drugiej zachować się jak zawsze i uciec.
Tajemnicze co? Sama się dziwię co odkrywam w głębinach siebie. Jakbym próbowała na nowo zaprzyjaźnić się z sobą i dopuścić do głosu to wszystko, co gdzieś poupychałam w sobie. Czasami czuję się z tym jak z widokiem po burzy. Chaos, bałagan, strach, żal… Potrzebuję czasu. Muszę go sobie po prostu dać. Nawet jeśli przy porządkowaniu zastanie mnie sześćdziesiątka.
Nieważne.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Niedziela spod znaku krzyża

Za chwilę wyruszam na Cuatro Vientos na spotkanie młodych z Benedyktem XVI. Jestem w Madrycie i biorę udział w 26 ŚDM. Z tego co tu doświadczyłam i zobaczyłam – zrodziło mi się mnóstwo refleksji. Może kiedyś do nich powrócę.

Po lekturze niedzielnej ewangelii mam kolejny natłok myśli. Ciężko je zebrać w kupę i spisać. Niezdarnie klecę jakieś zdania i wrzucam tuż przed szczególnym czasem. Myślę, że otrzymałam dziś niezłą lekcję krzyża. Ciężko ja przyjąć, ale z pomocą łaski…

(Mk 8,27-33)
Potem Jezus udał się ze swoimi uczniami do wiosek pod Cezareą Filipową. W drodze pytał uczniów: Za kogo uważają Mnie ludzie? Oni Mu odpowiedzieli: Za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za jednego z proroków. On ich zapytał: A wy za kogo mnie uważacie? Odpowiedział Mu Piotr: Ty jesteś Mesjasz. Wtedy surowo im przykazał, żeby nikomu o Nim nie mówili. I zaczął ich pouczać, że Syn Człowieczy musi wiele cierpieć, że będzie odrzucony przez starszych, arcykapłanów i
uczonych w Piśmie; że będzie zabity, ale po trzech dniach zmartwychwstanie. A  mówił zupełnie otwarcie te słowa. Wtedy Piotr wziął Go na bok i zaczął Go upominać. Lecz On obrócił się i patrząc na swych uczniów, zgromił Piotra słowami: Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie.


Kiedy wczytuję w słowa dzisiejszej ewangelii zaczynam zastanawiać się nad dwoma kwestiami:

Pierwsza z nich to odpowiedź na pytanie: „Za kogo uważają mnie ludzie?”

Za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za jednego z proroków – odpowiadają apostołowie. Co człowiek – to wyobrażenie o Bogu. O tym kim jest i jak wygląda. Ile z tego wynika nieporozumień! Bóg powinien to, powinien tamto – iluż z nas tak myśli nie pozwalając Bogu  być Bogiem. Ma być marionetką spełniającą nasze wyobrażenia i oczekiwania. Maszynką, która po wrzuceniu monet wyrzuca przez szklaną szybkę żądany produkt. 

Druga rzecz – to gorzko brzmiące słowa Jezusa wypowiedziane do Piotra: „Nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie”.

Cierpiący Mesjasz? Zabity? Ale nigdy, przenigdy żaden Żyd nie wyobraziłby sobie Mesjasza, który mógłby cierpieć! Mesjasz miał wyzwolić Izraela – najlepiej orężem – spod władzy rzymskiego okupanta. Jakież poniżenie. Mesjasz cierpiący i ukrzyżowany. Mesjasz zdradzony i pobity. Mesjasz – zabity.

A myśmy nie tego się spodziewali…

To bardzo twarde zderzenie z tajemniczym planem Boga. To, co z ludzkiego punktu widzenia jest nie do przyjęcia, można tylko widzieć oczyma wiary. Po ludzku – absurd, w zamyśle zaś Boga, odwieczny plan zbawienia.
Śmierć i zmartwychwstanie. Wyzwolenie zupełnie innego rodzaju. Wyzwolenie ku czemuś czego nie widziały nasze oczy i nie słyszały nasze uszy. To kwestia wiary.

Patrzę na Piotra i widzę w nim siebie. Upominam Jezusa.
Czasami, kiedy jest trudno i wydaje mi się że coś powinno wyglądać czy działać inaczej. Kościół, świat, człowiek, nawet sam Bóg.

Nie może to przyjść na Ciebie

Czyż można dziwić się jego postawie? Bóg, który pozwala cierpieć człowiekowi? Bóg który umiera zamiast wszystkim pokazać, gdzie ich miejsce? Nigdy, przenigdy!
Z planem Bożym zderzam się każdego dna, kiedy sypią się moje plany, gdy coś nie wychodzi tak jak tego pragnę – od drobiazgów, aż po bardzo poważne rzeczy. I często brakuje mi refleksji, że rzeczy nie dzieją się ot tak sobie – tylko władze nad nimi ma Bóg oraz pokornego zgięcia kolan i modlitwy.
Niech się dzieje wola Twoja. Możemy jedynie obdarzyć Boga zaufaniem – najtrudniejszym zaufaniem, jakim jest oczekiwanie dnia, kiedy wreszcie zobaczymy Go warzą w twarz i rozpoczniemy żyć bez krzyża.

środa, 10 sierpnia 2011

Trzecia strona

Znów pozwalam duszy zmienić swój odcień. Topie się w cieniach i szarościach odkrywając po raz kolejny, że czerń nie jest czernią, a biel może mieć swoje półcienie.
Skale szarości, ciemne momenty, kiedy wydarzenia czy jakieś niedopowiedziane,
niedokończone bądź nabrzmiałe sprawy wyprowadzają na krawędź życia.
Pojawiało się kilka pytań i żadnych odpowiedzi.
Ratuję się jak umiem poddając próbie dotychczasowy świat wartości i konfrontując je z życiem.
Podobno człowieczeństwo rodzi się w takim zmaganiu.
I znów trzeba wybierać – czasem po raz kolejny to samo, bo bywa i tak, że ten sam wybór wybiera się na nowo.

Ciemne strony czy skale szarości – moje bolączki, błędy, niedokończone sprawy, przerwane myśli, zamknięte uczucia. Cierpienia tak wielkie, że nie pozwalają zasypiać, kiedy ciało woła o sen.
I te myśli, i ta niemoc mówienia, która zamyka słabości na dnie życia…

Myślę, że w wielu z nas jest jakaś "trzecia" strona medalu. Krawędź po której toczy się moneta życia.
Nie do końca zrozumiała. Nie do końca odkryta. Czająca się gdzieś obok nas i czekająca na stosowną chwilę żeby się ujawnić.

Obojętnie jakiego wyboru się dokona – będzie bolało.
Dlatego myślę jak ważne są intencje z jakimi dokonujemy jakichś wyborów.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Ułożył mi się wiersz

Pomiędzy myślami…

Gdzieś pomiędzy myślami biegnie dziwna ścieżka
spotykam na niej tych samych ludzi,
odwiedzam te same miejsca
ta sama tęsknota
te same pragnienia
to samo światło i ta sama ciemność…

Tylko ja taka inna na niej, choć przecież ta sama

Wciąż samo się myśli i samo pożąda
kiedy już nic
oprócz jednego
więcej się nie pragnie
aby spomiędzy myśli
przenieść tamtą ścieżkę
do prawdziwego świata.

sobota, 6 sierpnia 2011

Niedziela pełna iluzji i niedowiarstwa

Znów próbuję zrozumieć co mówi do mnie Bóg. Ten fragment w przedziwny sposób łączy się z myślami, które kłębią mi się w głowie w tym tygodniu. Znam tę scenę na pamięć. Z grubsza można powiedzieć, że chodzi o niedowiarstwo i lęk. Piotr wątpi i ląduje w jeziorze. Samo życie. W wielu sytuacjach każdy z nas ląduje w jeziorze wołając dokoła "ratuj!".

(Mt 14,22–33)
Gdy tłum został nasycony, zaraz Jezus przynaglił uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, zanim odprawi tłumy. Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał. Łódź zaś była już sporo stadiów oddalona od brzegu, mio­tana falami, bo wiatr był przeciwny. Lecz o czwartej straży noc­nej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze. Uczniowie, zoba­czywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Jezus zaraz przemówił do nich: „Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. Na to odezwał się Piotr: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie”. A on rzekł: „Przyjdź”. Piotr wyszedł z łodzi i krocząc po wodzie przyszedł do Je­zusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: „Panie, ratuj mnie”. Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?”. Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: „Prawdziwie jesteś Synem Bożym”.


Do mnie jednak bardziej przemawia początek tej historii. Jezus przychodzi do uczniów krocząc po jeziorze. Jest ciemno, wieje wiatr, łodzią miotają fale. Można czuć niepokój, zwłaszcza, że nagle jakaś postać zaczęła się zbliżać ku łodzi. Nie dziwię się, że się przelękli i zaczęli krzyczeć.

Myśleli, że to zjawa…

Czasami tworzymy sobie w życiu iluzje. Nasza wyobraźnia biegnie naprzód i podsuwa obrazy kompletnie nie przystające do rzeczywistości.

Ileż takich zjaw produkujemy na co dzień. Rodzą się z nich plotki, fałszywe twierdzenia, oszczerstwa. Żyjemy nimi podsycani przez przebiegłe słowa i nazbyt bogatą wyobraźnię. Myślimy, że jesteśmy
właścicielami jedynej i słusznej prawdy i obdzielamy ją hojnie innymi.

Zjawy – to zamęt naszego życia. Ogromne nieuporządkowanie. Czasami aż trudno sie spod ich naporu wyzwolić. Trzeba olbrzymiej pokory by dostrzegać świat, Boga i ludzi takimi jakimi są. Bez zbędnych firanek, zasłon, czy iluzji. 
By przyjmować ich takimi jakimi są.
By wpatrywać się w swoje serce i wykorzeniać wszelką ułudę.
By często zaglądać w lustro w poszukiwaniu belki.

Druga część tej opowieści też wiele mówi o nas: Panie ratuj! Giniemy!

Ileż razy w ciągu życia wypowiadamy takie słowa? Łódź życia zaczyna tonąć, niebo wydarzeń  przeraża nas coraz bardziej, a fale coraz mocniej wdzierają się i niszczą nasze plany, marzenia i nadzieje.

Jest czas, kiedy może się na wydawać, że Bóg śpi, że powinien w ogóle nie dopuścić do burzy w naszym życiu, że powinien błogosławić naszym planom i zamysłom. Przychodzi cierpienie, jakieś trudne doświadczenia, wszystko jakby się wali…, a Bóg milczy! Jakby spał, jakby było Mu obojętne co się z nami dzieje. Dlaczego Bóg nic nie zrobi? Dlaczego nie zaingeruje? Dlaczego milczy?
Iluż z nas zgorszyło się owym „snem Boga” i po prostu odeszło z żalem i trwogą w oczach.

Chcielibyśmy widzieć Boga jako kogoś – kto na nasz sposób – będzie prowadził nas przez życie usłane różami. Nie rozumiemy dlaczego pozwala na czas burzy w życiu, czas kryzysów, doświadczeń…
Myślę, że czas burzy jest po to, byśmy zrozumieli, że nie możemy liczyć na wszystkie podpórki jakie posiadamy w swoim życiu: pieniądze, znaczenie, stanowiska, znajomości, kontakty…
Wykorzystujemy to wszystko co mamy pod ręką, a łódź życia dalej tonie. I wtedy – kiedy już nic nie jest w stanie wypełnić wołania o pomoc – zaczynamy wołać do Boga: Panie ratuj! Giniemy!

Często robimy to na różne sposoby: z gniewem, żalem, pretensjami – że dopuścił na nas burzę w życiu.

Tymczasem – jak zwykle – doświadczenia modyfikują nasze myślenie. Wciąż wydaje się nam, że jesteśmy samowystarczalni i że damy sobie radę.
Dopiero całkowita bezradność rzuca nas na nowo w ramiona Boga i krzyczymy jak Apostołowie: Panie, ratuj, giniemy!

Warto mieć świadomość, że nic się nie wymyka Bogu spod kontroli – nawet największe po ludzku tragedie. Nawet śmierć. Bóg ogarnia nas i nasze sytuacje w swoich dobrych dłoniach.
Kiedyś, gdzieś przeczytałam, że nie może przypadkowa sytuacja, w której znaleźli się uczniowie na jeziorze, zniszczyć Bożych planów, że Boże działanie nie jest zależne od sił przyrody, ludzkich pomysłów czy przypadku. Bóg wie lepiej i wie więcej. Zna nasza przyszłość i nas samych. Nikt nie zna nas tak jak On.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Rozmyślania o... iluzji i perspektywie

Tyle iluzji mijam po drodze. Aż czasem gubię perspektywę.
Coś wydaje mi się że jest jakie jest, a potem okazuje się zupełnie inne. Nabieram wtedy nowego dystansu i idę dalej. Chciałabym, żeby potem było jaśniej w życiu, żeby sprawy ułożyły się w odpowiedniej półce, żeby je zamknąć i już do nich nie wracać. Czasami się udaje, a czasami wracam na stare śmiecie i przerabiam wszystko od nowa.

Tak mało wiem o ludziach. Spotykamy się, wchodzimy w głębsze lub mniejsze relacje. Staram się ich brać takimi jakimi są. Rozumieć. Nie drążyć. Nie interpretować.
Sama popełniam błędy, czegoś nie dopełniam, niedomagam, tchórzę, zostawiam, czasami coś powiem nie tak, albo zostanę źle zrozumiana.
Boli mnie tylko najprostsze w świecie – z premedytacją – wykorzystywanie innych dla własnych celów.

Zresztą… mówić o człowieku to tak jakby opowiadać o miłości, o której się nic nie wie. Gdzieś pośrodku serca intuicja podpowiada tyle rzeczy z nią związanych, ale strach powiedzieć na głos słowo "kocham".
W obawie przed zranieniem, opuszczeniem, niemożnością, niespełnieniem, zdradą i tyloma innymi rzeczami, które zamiast rozkwitać – doprowadzają nas do emocjonalnej śmierci – zostawiamy miłość na boku.

A przecież zostaliśmy stworzeni do niej. Zadani sobie nawzajem do kochania.
Bez niej jesteśmy jak pustynia. Dzicy, nieokrzesani, nieogarnieni.

Miłość nas w jakiś sposób definiuje. Wiele nam o nas mówi. Sprawia, że kawałki życia sklejają się w całość, że nagle odkrywamy swoją twarz w innej i chaos nabiera kształtu.

Staram się mieć serce "pomimo", nawet jeśli miłość jest "niemożnością" i "niedopełnieniem" czy "strachem" przed wykorzystaniem. Nawet jeśli strach paraliżuje działanie, nawet jeśli wszystkie doświadczenia życiowe prowadzą w odwrotnym kierunku. Nawet jeśli wiem, że będzie boleć i że doświadczę swego człowieczeństwa tak bardzo kruchego i niepozornego.

niedziela, 31 lipca 2011

Niedziela o smaku chleba

Dziś niedziela pełna zapachu świeżego chleba. Przypomina mi się chleb wypiekany w mojej rodzinnej miejscowości. Jego smaku i zapachu nie zapomnę do końca życia. Jadłam chleb z wielu miejsc i niejednego pieca. Jednak tamten rozpoznam z zamkniętymi oczyma.

Mam nadzieję, że prawdziwy chleb życia – też dam radę zawsze rozpoznać.


(Mt 14,13-21)
Gdy Jezus usłyszał o śmierci Jana Chrzciciela, oddalił się stamtąd w łodzi na miejsce pustynne, osobno. Lecz tłumy zwiedziały się o tym i z miast poszły za Nim pieszo. Gdy wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi i uzdrowił ich chorych. A gdy nastał wieczór, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: Miejsce to jest puste i pora już spóźniona. Każ więc rozejść się tłumom: niech idą do wsi i zakupią sobie żywności! Lecz Jezus im odpowiedział: Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść! Odpowiedzieli Mu: Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb. On rzekł: Przynieście Mi je tutaj! Kazał tłumom usiąść na trawie, następnie wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo i połamawszy chleby dał je uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości, i zebrano z tego, co pozostało, dwanaście pełnych koszy ułomków. Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci.


Jan Chrzciciel nie żyje. Jezus chce się pomodlić i usuwa się. Ale ludzie tłumnie podążają za nim. Czego szukają? Czego od Niego chcą?

Chleb to nie taka prosta sprawa. Nie tak dawno Jezus odrzucił pokusę zbyt łatwego posiadania chleba, kiedy szatan kusił Go, by przemienił w nie kamień.  "Nie samym chlebem żyje człowiek" – usłyszał zwodziciel – "ale każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych".

Teraz – rękami uczniów – rozdziela chleb, jak czytamy "pomiędzy pięciu tysięcy mężczyzn nie licząc kobiet i dzieci".
Wczytując się w dzisiejszą ewangelię myślę o tym, że często nie umiemy postawić granicy pomiędzy tym co konieczne, pożyteczne, a zbędne. Między tym co chcemy, powinniśmy mieć, a co wystarczy nam do życia.
Chciałoby się, by Jezus tanim sposobem przemienił kamienie w chleb w naszym życiu. Nawet kosztem zaprzedania siebie nieznanym rękom. Prosimy o powodzenie, zdrowie, pieniądze, władzę czy mnóstwo innych rzeczy, które wydają nam się niezbędne. Szantażujemy, obrażamy się, odchodzimy. Sposobów na otrzymanie taniego chleba mamy wiele.
Tymczasem Jezus rozdaje chleb, kiedy widzi prawdziwy niedostatek. Tłumy podążały za Nim. Są naprawdę potrzebujące zwyczajnego pokarmu. Jezus przychodzi im z pomocą. Wchodzi w ich niedostatek, w ich brak, w ich głód. Karmi do syta i zostawia na zapas. Daje siłę do dalszego wędrowania i zdobywania prawdziwego chleba. Rozlewa łaskę radzenie sobie w życiu, osiągania celów, zdobywania kolejnych szczytów.

Myślę też o tym, że nie zawsze staję na wysokości zadania. Idę na skróty. Ranię. Odchodzę. Zawodzę. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję w słowach zapisanych przez św. Pawła: "Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował."

Trzyma mnie właśnie ta świadomość miłości. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi i logice.

Dziecko [2]

Dziecko się uszkodziło. Samo nie wie kiedy. Szuka jakichś szczegółów na temat swojego uszkodzenia, ale nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy mogłoby to zrobić. Niektórzy mają mu za złe, że się uszkodziło.
Może popsuło w sobie jakiś przycisk? W sumie tych przycisków dziecko nie miało zbyt wiele. Wystarczyło tylko wydać polecenie i dziecko je wykonywało.
Ale to za mało. W sumie nie wiadomo co z nim zrobić. Postawić na stole, w kącie czy za drzwiami… Zresztą. Może stać sobie na środku pokoju i tak nikt go nie zobaczy. Jest niewidzialne. Ktoś wyłączył mu jakąś funkcję związaną z ważnością. Stało się powietrzem, które można za pomocą silnego wiatru przenieść w inne miejsce.

Niemniej jednak znów wylądowało w kącie, bo odwiecznie ponosi odpowiedzialność za to, że się pojawiło.

środa, 27 lipca 2011

Tajemnice...

Świat jest pełen tajemnic. Człowiek tym bardziej.
Tyle ich wokół nas i w nas. Wciąż pytamy "dlaczego?" i szukamy odpowiedzi. A one nie przychodzą od razu – jeśli w ogóle przychodzą.
Potrzebujemy perspektywy czasu, żeby zrozumieć lub żeby pozwolić na to, żeby prawda w końcu do nas dotarła.

Świat tajemnic jest ogromny.
Dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego umiera niewinny człowiek? Dlaczego świat jest okrutny? Dlaczego moje życie jest pasmem klęsk? Dlaczego Bóg coś robi albo czegoś nie robi? Dlaczego pozwala na te wszystkie rzeczy? Dlaczego…? Mnóstwo pytań przelew się w nas każdego dnia.

Być może na niektóre z nich nigdy nie znajdziemy odpowiedzi. Być może będziemy się szamotać, wątpić, głośno krzyczeć na temat różnych niesprawiedliwości, wydawać wyroki…

Tajemnice.

Trudno nam pogodzić się z nimi. Najtrudniej przyjąć, że nie musimy znać odpowiedzi i stanąć wobec nich w pokorze, zostawić je i iść dalej.

Jeszcze trudniej powiedzieć coś sensownego komuś spowitemu żalem i pełnemu smutku.

Nie umiem odpowiedzieć na pytanie mojej koleżance, dlaczego Bóg nie pozwala jej mieć dzieci, a hojną ręką rozdaje je tam, gdzie spotyka się najgorsze patologie świata.
Nie umiem odpowiedzieć na pytanie mojej przyjaciółki, dlaczego otrzymała niepełnosprawne dziecko.
Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Bóg zabiera cudownego ojca dzieciom i męża żonie.
Nie wiem dlaczego dzieją się te wszystkie trudne sytuacje, w których traci się to co najcenniejsze.
Nie wiem dlaczego wielu cierpi głód i niedostatek. Nie wiem dlaczego tak drogie są mieszkania i kredyty.

Nie wiem tyle rzeczy.

Wiem tylko, że pośród tych wszystkich niegodziwości dzieją się dobre rzeczy. Że jest wielu ludzi, którzy każdego dnia rozdają niewidzialne dobro. Czuwają nad poranionymi sercami. Leczą ludzkie ciała. Dodają otuchy, wlewają nadzieję, zatrzymują kołowrót zła toczący świat i człowieka.

Wiem, że istnieje miłość. Nawet jeśli jest niedoskonała i trudna.

Tajemnica.

Próbuję zostawiać to Temu, który wie wszystko. Zna przyczynę, skutek, rozmiar ludzkiego serca, jego wczoraj, teraz i dziś. Trudne to. Czasami się szamotam.
Mój przyjaciel mówi, że to normalne. Wszak jesteśmy tylko ludźmi, którzy po prostu chcą znać odpowiedzi.

niedziela, 24 lipca 2011

Perłowa niedziela

Krótki wstęp do jutrzejszej ewangelii. Żeby mieć głowę zaprzątniętą tym co trzeba.

(Mt 13,44-52)
Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek i ukrył ponownie. Z radości poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do kupca, poszukującego pięknych pereł. Gdy znalazł jedną drogocenną perłę,
poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił ją. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do sieci, zarzuconej w morze i zagarniającej ryby wszelkiego rodzaju. Gdy się napełniła, wyciągnęli ją na brzeg i usiadłszy, dobre zebrali w naczynia, a złe odrzucili. Tak będzie przy końcu świata: wyjdą aniołowie, wyłączą złych spośród sprawiedliwych i wrzucą w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.  Zrozumieliście to wszystko? Odpowiedzieli Mu: Tak jest. A On rzekł do
nich: Dlatego każdy uczony w Piśmie, który stał się uczniem królestwa niebieskiego, podobny jest do ojca rodziny, który ze swego skarbca wydobywa rzeczy nowe i stare.


Pytam dziś siebie o moją perłę, skarb, który ochraniam, pielęgnuję albo poszukuję.

Katalog takich pereł, które coś znaczą w życiu jest ogromny. Może to być rodzina, dzieci, pieniądze, kariera, praca, albo nic, dlaczego warto cokolwiek robić w życiu i w jakikolwiek sposób się starać.

Właśnie to, o co zabiegamy, co określamy naszym skarbem, odkrywa nas samych, nasze serce, to, czym ono żyje. Człowiek jest taki jak to, co uznaje za skarb, jak to, w co się cały angażuje. Nasze skarby określają nasz styl życia: myślenie, czas, na co go przeznaczamy, relacje, w które wchodzimy.

Moja perła… Nie tyle to, co cenne w moich oczach, a tyle co cenne w Bożych. Nie tyle co daję Bogu lecz to, wszystko, co zatrzymuję dla siebie.

Przypomina mi się tu uboga wdowa, która oddaje wszystko co ma, a nie tylko tyle co jej zbywa.

Tak samo jest z perłą, skarbem, królestwem niebieskim. Zastawić wszystko, sprzedać wszystko, zaryzykować wszystkie sprawy.

Dla perły.

Królestwo niebieskie nie jest znane. Nie wiemy jak wygląda, wielu zmaga się z wiara w jego istnienie.

Dwie godziny modlitwy mogą być ochłapem rzucanym Bogu, a pięć minut przed Bogiem, gdzie oddajemy mu siebie ufając całkowicie godząc się na Jego wolę i zawierzając drogi życia – może być owym wszystkim.

Można pojawiać się codziennie w kościele, ale kurczowo trzymać się siebie, swojej wizji życia, swoich planów, swojej drogi i krzyczeć do Boga – nie wolno, ja tu decyduję a ty łaskawie mi pobłogosław.
Można zapraszać Go we wszystkie sfery naszego życia, z wyjątkiem tej, która akurat najbardziej Go potrzebuje, bo przecież moja chłodna kalkulacja i zdrowy rozsądek podpowiada mi, aby gdzieś w kącie zabezpieczyć się „na wszelki wypadek”, gdyby Bóg mnie zawiódł.

Co zatrzymuję dla siebie? A co łaskawie daję Bogu?

Myślę o swoim niedostatku, braku, niedowiarstwie i zmaganiu, każdym zachwianiu wiary, trudnościach piętrzących się na drodze.. Myślę o tym, żeby nie szukać rozwiązań na własną rękę, ale wszystko poddać Bogu. Żeby nie chować nic w kącie na wszelki wypadek, tylko żeby wszystko zawierzyć Bożej mądrości i powrócić na ścieżki Bożej woli.

Czy można to nazwać szukaniem perły?

czwartek, 21 lipca 2011

Kataklizm w sercu

Wczoraj mieliśmy u nas prawdziwy kataklizm. Istny armagedon. Ciemności o 17.30, ściana deszczu, burza, poza miastem grad.
Pobojowisko po tym zjawisku wyglądało przerażająco. Zrujnowane dachy wszędzie woda, wywrócone drzewa i ludzki żal i załamywanie rąk. Tragedia. Zwłaszcza że zginęła młoda dziewczyna.

Patrzyłam dziś rano na obrazki w telewizji, nieudolne opowieści reporterów nadających z miejsc kataklizmów z całej Polski i myślałam o kruchości ludzkiego losu.

Trudnimy się zbieractwem, gromadzimy rzeczy, budujemy swoje zamki. Wystarczy chwila, żeby to wszystko co mamy obróciło się w proch. Dobrze, że są obok inni, którzy pomogą. Będą zbierać pieniądze, gromadzić środki czystości, pomogą podnieść się na nogi. Powoli wszystko wróci do normy.
Patrząc dziś na informacyjny poranek w jednej z telewizji nie mogłam oprzeć się wrażeniu robienia – niestety po raz kolejny – taniej sensacji z ludzkiego bólu. Zwłaszcza w miejscu, gdzie zginęła młoda dziewczyna przygnieciona dachem.

Myślę o szerokości ludzkiego serca i duszy, które na swój sposób przeżywają kataklizmy, dramaty, stratę bliskich, cierpienie. Co dzień rozgrywa się dramat łamanych serc, obrzydliwych manipulacji, kłamstw, gwałtów zadawanych sumieniu, pozostawionych samym sobie ludzkich dusz, zatruwania ich rozmaitym jadem, dzielenia, rządzenia nimi.
Harmageddon i kataklizm. Nie obejrzymy tego w telewizji. Żaden z reporterów nawet mruczeć na ten temat nie będzie umiał.
Kto się za tym wstawi? Za człowiekiem i często poplątanymi ścieżkami jego życia? Kto zwróci im utraconą godność? Kto da im nadzieję?

Myślę o rozpaczy, w którą popycha się zostawionego samemu sobie człowieka. Myślę o tym, że na co dzień nie zdajemy egzaminu z ludzkiej życzliwości i otwartości.

Myślę o tym, że bardzo wiele rzeczy musimy się jeszcze nauczyć, a najbardziej tych, które związane są z ludzkimi uczuciami.

czwartek, 30 czerwca 2011

Prawda nas wyzwala

Kończy się czerwiec. Za kilka minut przeżyję kolejną rocznicę urodzin. Okrągłą.
Nie robię bilansów, nie zapisuję strat, sukcesów, porażek.
Myślę tylko o tym, że nie nauczyłam się radzić sobie z ludźmi.

Podobno prawda nas wyzwala. Tylko dlaczego musi tak cholernie boleć?

Znam prawdę, wiem jak się mają sprawy i wciąż przegrywam. Wiem kto mi zrobił krzywdę i nie umiem się obronić. Niezdarnie próbuję coś tłumaczyć, zastanawiając się jednocześnie czy powinnam rozmawiać. Może zostawić sprawy tak jak wyglądają? Pozwolić się toczyć ich biegowi? Znosić niesprawiedliwe osądy? Nie chcę wywołać kolejnej wojny, dąsów czy niedomówień. Nie chcę psuć innych relacji, nastawiać ich negatywnie do siebie nawzajem. Wciąż naiwnie liczę na to, że ktoś zwróci mi moją godność.

Boli tylko, że nikt nie zapytał mnie o to jak było. Że wydano wyrok na podstawie czyichś słów, że narosło potem wokół tego mnóstwo niesprawiedliwych, nieprawdziwych i obrzydliwych osądów i insynuacji. I tak to z domniemanego agresora stałam się ofiarą.

Myślę, że w jakiś sposób każdy z nas zawinił wobec siebie.
Przede wszystkim tym, że znając siebie nawzajem, pozwoliliśmy by narodziła się o nas nieprawdziwa opowieść.

Tylko że nigdy by do tego nie doszło, gdyby ktoś nie chciał mieć władzy nad nami wszystkimi i jednocześnie udawać przyjaciela wszystkich.

A tymczasem?
Wchodzę w kolejny rok życia.
Mówię sobie "wszystkiego najlepszego" i życzę sobie, by już nigdy nie przydarzyła mi się podobna historia, w której ktoś wykorzystuje mnie dla własnych, obrzydliwych celów.

wtorek, 28 czerwca 2011

Słowa, słowa

Mówienie jest przereklamowane. Pełno tego wszędzie.
Język ludzki jest siłą zdolną do wszystkiego. Pewnie się nawet nad tym nie zastanawiamy.
Po prostu mówimy i mówimy….

Wypowiadamy codziennie masę słów. Szafujemy osądami, rozdajemy wyroki, plotkujemy, oskarżamy.
Owszem – także podtrzymujemy na duchu, współczujemy, niesiemy dobre słowa.

Dlatego częściej wolę milczenie niż mówienie.
Wolę słuchać niż forsować swoje zdanie.
Wolę przemilczeć obelgę i osąd.

Nie moją sprawą jest osądzanie czy pochopne wyciąganie wniosków na podstawie zachowań.
Człowiek jest tajemnicą, a ja nie znam tego co kryje się w jego sercu i przeszłości.
Liczą się dowody.
I jeszcze intencje z jakimi ktoś coś robi.
Albo mówi.

Dlatego wolę milczeć.
Bo człowiek jest tajemnicą.

sobota, 25 czerwca 2011

Zmęczenie

Jestem potwornie zmęczona po kilku dniach pracy i po rozmowach z ludźmi. Po zmianach, które z mojego punktu widzenia są źle przeprowadzone i nie do końca przemyślane.
Moje serce i dusza ledwo sobie radzą z natłokiem cudzych emocji, żali, buntu i niezgody. Nasłuchałam się tego tyle, że mój osobisty garnek wykipiał. Chyba rozlała się we mnie gorycz i ogromne zniechęcenie.

Nie wiem co z tym wszystkim zrobić. Nie wiem jak mam reagować. Wysyłam ludzi, żeby rozmawiali ze sobą nawzajem, mówili o tym co boli i szukali rozwiązań.
Ale przecież lepiej powiedzieć komuś "trzeciemu", że ten "drugi" jest obrzydliwy. Do tego nie trzeba odwagi.

Jestem tym bardziej zmęczona, że przeżyłam dziś ogromnie stresującą rozmowę z kimś, z kim od dawna powinnam rozmawiać zamiast wypisywać się tutaj.

To były najdłuższe godziny.
Wypowiedziałam mój ból i żal. Powiedziałam o tym, że wiem jak zostałam wykorzystana, że postąpiła wobec mnie obrzydliwie. Zapytałam dlaczego i usłyszałam tylko że: ‘bo ja myślałam, że to prawda’.
Jak tak można? A ja myślę, że wokół mnie żyją sami złodzieje!
Jak można myśleć, że coś jest prawdą jak nią nie jest?

Dlaczego mnie nie zdziwiło, że zaraz potem próbowała całą winę przerzucić na swoją drugą koleżankę.
Jak bardzo boimy się przyznać do winy, a nie boimy się dokonywać faktu krzywdy na innych.

Czuję że po raz kolejny rozpadłam się na najmniejsze drobiny. Mój wewnętrzny elektromagnes skupiający mnie w całości po prostu wysiadł.
Walczy we mnie gniew, agresja, złość, smutek.
Czuję się po raz kolejny tak, jakby ktoś zdarł ze mnie całą niewinność.

Chciałabym po prostu znaleźć jakieś
ramiona, które przytuliłyby mnie nie pytając o nic. Chciałabym już nigdy nie musieć o tym rozmawiać. Chciałabym po prostu zapomnieć.
To całe rozmawianie wydaje mi się tak samo obrzydliwe jak to czego doświadczyłam.

Nie wszczynam kolejnych wojen. Nie tłumaczę się. Nie dochodzę swego. Tylko relacji mi żal.
Nic to. Zbieram się do kupy. Będę dalej pracować, rozmawiać, przyjaźnić się, życzliwie podchodzić do ludzi.
Mam tylko ogromną nadzieję, że kiedyś zwycięży moje prawdziwe ja i że ktoś, kto mnie zna po prostu nie uwierzy w to wszystko, przyjdzie do mnie i wspólnie się z tego pośmiejemy.

wtorek, 21 czerwca 2011

Dziecko [1]

Dziecko znów chowa się przed światem. Nie chce być po raz kolejny wykorzystane i zranione, dlatego odsuwa się i znika pierwsze. Jego naiwność i ufność jest ogromna. Przebija je tylko wrażliwość dziecka. Ciągle próbuje dźwigać ciężar cudzej odpowiedzialności i cudzego poczucia winy. Nie umie się bawić. Nie potrafi zadbać o siebie, bo ciągle bardziej myśli o innych niż o sobie.

Tak naprawdę nie musi się chować. Jest schowane i ukryte przed wzrokiem innych już od dawna. Nie może się poruszyć, bo może stać się przyczyną cudzego niezadowolenia. I cudze niezadowolenie może przez dziecko zranić kogoś innego. Dziecko nie może płakać. Musi być silne i odpowiedzialne. Musi stosować się do wszystkich norm, bo jak wywoła kolejne niezadowolenia, to będą kolejne problemy.

Dziecko jest grzeczne. Ale nawet jak jest grzeczne, nie daje nikomu zadowolenia. Nauczyło się chować swoje sprawy do tornistra i o nich nie mówić. Dziecko nie ma swoich spraw i lepiej żeby o nic nie pytało. Wszyscy wiedzą, że można prosić dziecko o cokolwiek. Nie odmówi. Chętnie pomoże nie myśląc o swojej korzyści. Nie prowadzi swoich gier. Nie wykorzystuje. Stało się ciche i bezwolne. Coraz bardziej zamknięte. Dziecko nauczyło się chronić przed sobą innych. Zamieniło codzienność w pozory, żeby nikt nie myślał, że jest nieszczęśliwe i nie poczuł się z tego powodu źle.


Znajdź to dziecko.
Odbuduj ścieżki jego życia.
Wzmocnij.
Niech nie boi się ran, których życie jest pełne.

sobota, 18 czerwca 2011

Głowa pusta

Lubię piątkowe wieczory. Jakimś cudem czas płynie wolniej. Myśli same się mniej myślą. Życie się ucisza. Zostawiam za sobą tydzień, mimo, że w weekend będę pracować.

Chciałabym napisać coś mądrego, pouczającego, wartościowego… Ale głowa odmawia mi posłuszeństwa. Zostawiłam za sobą hałas, ciągi informacji, emocje. Pływam gdzieś w muzycznych przestworzach próbując napisać coś co miałoby ręce i nogi.

Może dam sobie spokój. Poprzebywam trochę w bezmyślnych przestworzach i spróbuję nabrać sił do sobotniego poranka.

Chciałabym obudzić się jutro i mieć w głowie jasność. Jasność tego jak mam postąpić i się zachować.
Chciałabym dostać jutro swój cud na który nie zasługuję, ale bardzo potrzebuję.
Chciałabym pobujać w przestworzach prostej radości i ufać jak jeszcze rok temu.

Chciałabym.

Wiem, ze na pewno dostanę jutro swój zapach porannej kawy i kilka chwil ciszy, żeby wessać w płuca powietrze i na przekór wszystkiemu ruszyć znowu w swoją dal.

środa, 15 czerwca 2011

Przywróc mi Panie...

...siłę zamyśleń skupionych
gdzie mimo trwóg świadomość –
ręce są jak dzwony
poważne, morzem brzmiące, a światem serdeczne,

co choć w nim, to ponad nim blaskiem – ostateczne.

KK Baczyński

Dziwnie często towarzyszy mi ta myśl.

Tak bardzo tęsknię za licealnymi czasami. Za tą niezwykłą świeżością poszukiwania wiary. To było czyste i ożywcze. Nawet błędy wyglądały wtedy inaczej. Dziś – z perspektywy czasu – wiem że bardzo odeszłam od tamtej świeżości wiary. Kiedyś było we mnie tyle zachwytu i kontemplacji. Chodzenia dłuższą drogą na uczelnię, żeby tylko wstapić na prostą modlitwę. Pobyć w ciszy. Znaleźć się w sercu Boga.

Dziś jestem rozdarta.
Pomiędzy tym czego doświadczyłam, a pomiędzy tym wszystkim co jest we mnie brakiem. Błądzę nie umiejąc odróżnić rozmaitych cieni przemykajacych się przez życie.
Brakuje mi prostej mądrości, której więcej bylo we mnie kiedyś niż dziś.

Doświadczyłam ogromu Bożej miłości. Tego nie da się niczym ogarnąć i opowiedzieć. To się wie głęboko w sercu i ma się tę pewność. Każdy strzępek mojego doświadczenia, każda przygoda, każde wydarzenie zawierało w sobie Bożą rękę. Dziś to wiem. I jeżeli komukolwiek mogę dziś wierzyć i ufać – to własnie Jemu.
Ale moje całe jestestwo jest głęboko zranione. Moja rana nie pozwala mi normalnie egzystować. Przyjmować oczywistości działania Boga. Nawet modlić się.

Przez te lata nie zdołała się zagoić moja rana, która czasami milczy, a czasami krzyczy.

I pozostaje niemożność, niemiłość, niedomaganie, niezaufanie.

Tak bardzo pragnę powrócić na tamten brzeg, przy którym spotkałam rozdającego rybę i łamiącego chleb Boga.

Mój kark jest twardy, dusza harda, a serce popękane.

wtorek, 14 czerwca 2011

Port przyjaźni

Pamięć wciąż robi mi psikusy. Czytam książkę i nagle staje mi przed oczami obraz sprzed półtorej roku. Jest realny i żywy jak wówczas. Towarzyszą mi te same uczucia. Ten spokój rozlewający się w całym ciele – jakbym nagle przybiła do portu. Jakbym znalazła swoje miejsce i swój dom.

To dziwne – ile mogą zrobić cudze ramiona, które przygarniają w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Kiedy nie spodziewasz się niczego więcej niż tylko koleżeńskie "będzie dobrze". Dostajesz nagle swój ósmy cud świata i myślisz, żeby ta chwila trwała wieki. Żeby się nigdy nie skończyła. Chcesz tak pozostać do końca świata i jeszcze dłużej potem.

Nie ma nic lepszego niż akceptujące ramiona, które mówią ci więcej niż najlepsze na ziemi słowa.

Właśnie dlatego lubię z Tobą milczeć mój przyjacielu, bo nie umiem ubrać siebie w słowa. Cokolwiek wyszłoby z moich ust byłoby marnym odzwierciedleniem tego co chcę powiedzieć naprawdę. Wolę jak mnie przytulasz i wolę Ciebie przytulić. Wtedy wszystko staje się jasne i każdy z nas znajduje swój port i swoje miejsce.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Witaj w moim świecie

"Witaj w moim domu, przyjacielu
Szukałeś dróg, wciąż gnałeś gdzieś po świecie
By ot tak na wszystkie swe pytania
Odpowiedź znaleźć dziś w naszej rozmowie

Gdy nadejdą gorsze dni
Razem łatwiej je przetrzymać
Nucąc melodię co wnet największą z trosk
W pogodną zmieni myśl
Gdy będziesz przy mnie obok"

Edyta Bartosiewicz

niedziela, 12 czerwca 2011

Chodzenie po ziemi

Wciąż myślę o zdradach, mąceniu, krzywdzie…
Próbuję z całych sił się zbierać w sobie i iść dalej. Przyznam, że słabo sobie radzę. Jest mi po ludzku ciężko.

Zastanawiam się po co to człowiekowi? To nieustanne dążenie do udowodnienia innym, że są gorsi, szukanie dziur w całym, interpretowanie zachowania na swoją modłę.
Czyż nie oceniamy innych przez swój pryzmat? Złodziej będzie we wszystkich widział złodzieja. Jeśli ktoś mąci między ludźmi – będzie uważał że wszyscy tak robią.
Czy można spojrzeć na człowieka nie przez "swój" często pokręcony sposób myślenia?
Czasami kłamię – ale to nie oznacza, że wszyscy tak robią.
Czasami mam dość i padam na przysłowiowy pysk – ale robię to po swojemu. Ktoś inny padając na pysk – pada na swój sposób. Jesteśmy podobni – ale nie tacy sami, bo posiadamy różny bagaż doświadczenia. Możemy się nim dzielić i rozumieć, ale nigdy nie będzie takich samych ścieżek do pokonania.

Nigdy bym nie pomyślała, że jeśli patrzę na swoją komórkę – to oglądam fiuta jakiegoś faceta. A właśnie niedawno się dowiedziałam, że cyt: "patrzyła na tę komórę jakby jego fiuta w niej wypatrzeć chciała".

Nie wiem czy się śmiać czy płakać.

Odkrywam celowość działania – bycie jednocześnie w kontrze przeciw wszystkim i udawanie koleżanki ze wszystkimi. Ileż strasznych masek trzeba ze sobą nosić! Ileż trzeba udawać!
Gdybym umiała interpretować zachowanie innych ludzi z mrugania powieką – zarabiałabym mnóstwo kasy.

Niepojęte.

To straszne tak marnie wieść swoje życie, żeby czuć potrzebę zajęcia się cudzym z jak najgorszej – i przekłamanej strony.