wtorek, 20 września 2011

Zmiany nie są złe

Ech…
blogowi Przyjaciele…

Ni mniej ni więcej tylko zainspirowaliście mnie do naprawdę osobistych rozmyślań nad szeroko pojętymi zmianami w życiu.

Myślę, że chcąc zmieniać rzeczy duże, trzeba umieć decydować się na małe zmiany. Na coś, co porusza się przysłowiowymi, "małymi kroczkami".
Bardzo lubimy tkwić w "zastanym" światku, który wydaje się nam bezpieczny przez to, że jest znany – ja też nie jestem od tego wolna. Radzimy sobie – nawet jeśli zastanie nas kryzysowa sytuacja, trauma czy cokolwiek innego z pogranicza bolesnych czy trudnych przeżyć. Znamy to.
Wiemy jak sobie radzić. Nawet jeśli spadają na nas razy i kryzysy. Mamy swoje przetarte szlaki. Swój zestaw odpowiedzi, swój zestaw ratunkowy, swoją maskę.

Ale kiedy można byłoby wyruszyć w nieznane… pojawia się strach.

Nie jest łatwo zejść z utartych, znanych nam ścieżek. Nie wiemy czy byłoby gorzej czy lepiej, ale się boimy, bo zapewne nie umielibyśmy się poruszać na nowych ścieżkach. Trzeba byłoby włożyć
wiele wysiłku w zbudowanie czegoś nowego, wystawienia się często na słowa innych, krytykę. Ryzyko ciężko się wpisuje w życie.

Mam za sobą ostatnio takie zarówno "małe kroczki" jak i całkiem ogromne
susy. Może niektórym wydawałyby się banalne i bez znaczenia. Dla mnie
jednak mają znaczenie kamieni milowych.

Mam wrażenie, że to coś w rodzaju początku – mojej osobistej księgi GENESIS. Jakbm na nowo zaczynała pisać księgę życia. Jakbym została rodzona na nowo, albo właściwie pozwalała się sobie samej urodzić i zaakceptować fakt zaistnienia, pokazać się światu, zadbać o siebie, przytulić się samej sobie, pozwolić się komuś przytulić, pozwolić się zranić tak, żeby ból nie schował mnie znów do mojej jaskini tylko wypogodził swoją twarz.

Wiem, że w tym wszystkim popełniam błędy, ale one są moje. Niektóre z nich są – paradoksalnie – cudowne. Nie mogę teraz zwalić winy na niesprzyjające okoliczności, nie tych ludzi czy nie ten czas.
Czuję – nawet w tych błędach – że zaczynam oddychać pełną piersią.

Zamarzyła mi się moja osobista księga EXODUS, która mnie wyprowadzi z mojej osobistej jaskini. Jeszcze się boję w ogromnej większości moich życiowych miejsc. Mam w sobie wiele lęku właśnie takiego, o którym pisaliście w komentarzach. Lęku przed samą sobą, przed ludźmi, przed Bogiem i przed sama nie wiem czym. Tak po prostu.

Mówi się że przyzwyczajenie to druga natura. Coś w tym jest. Spróbuj zachować się inaczej niż zwykle, wybrać inaczej niż zwykle, ubrać się inaczej niż zwykle…

Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to tajemniczo.
Chciałam Wam po prostu powiedzieć, że dbamy o tyle pozorów, zachowujemy jakiś fatalny status quo, godzimy się na pozbawiające nas życia kompromisy, pozwalamy, by rzeczy i gadżety zastępowały nam real life, a życie gdzieś nam umyka…

Nie. Nie próbuję się mądrzyć. Nie mam przepisu na życie. Nie znam odpowiedzi. Nie wiem dlaczego istnieje cierpienie, nie umiem dowieść istnienia Boga.
Nie wiem dlaczego tyle w nas strachu przed tyloma rzeczami, a najwięcej przed miłością. Nie wiem dlaczego nie umiemy o miłość walczyć – nawet jeśli to boli.

Nie wiem nawet czy to co piszę do końca ma jakiś sens.

Wiem, że pozwoliłam do tej pory wymknąć się z moich rąk tylu fajnym
rzeczom. Zaniedbałam tyle spraw. Uciekłam ze strachu od tylu wyzwań…

Moja GENESIS się toczy i nie wiem, w którym momencie i jak się skończy.
Mam nadzieję, ze dostrzegę w porę początek mojej osobistej księgi EXODUS.
I wiem że po drodze zrobię – jak i już robię – mnóstwo błędów.

Ale – jak pisłam – będzie to tylko moje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz