wtorek, 29 listopada 2011

Teraźniejszość jak gabinet luster

Przeszłość jest jak lustro.
Odbijasz się w nim. A to jak siebie widzisz, zależy od tego jak bardzo lustro zostało zniekształcone. Przeszłość to indywidualna sprawa. Możemy mieć podobne momenty, ale każdy z nas zdobywa z niej inne doświadczenia i przejawia inne reakcje. Mimo to możemy się rozumieć, co czyni nas podobnymi do siebie.

Przeszłość ma różne oblicza. Czasami jest wykuta w kamieniu. Ciężka i mocna. Potrafi przytłoczyć i zamknąć nas w mroku jaskini.
Czasami bywa rozmyta w delikatnych wspomnieniach, które błądzą gdzieś w pobliżu nas. Podrzuca naszej pamięci migawki rozmaitych wspomnień. Nie stanowią ciągłości. Są raczej jak rozrzucone zdjęcia do uporządkowania. Na niektórych z nich znajdą się cienie i skale szarości, inne wytrysną fontanną uśmiechów i są dowodem na to, że nie wszystkie chwile w życiu były kiepskie.

Czasami przeszłość jest igła i stóg siana. Usiłujesz odnaleźć igiełki wspomnień, które złożą się na całość. Zajmuje to sporo czasu, ale wciąż się trudzisz mimo zmęczenia, bo wiesz, że warto.
Czasami jest jak nagle obudzony wulkan. Patrzysz na przejeżdżające obok ciebie dziecko na hulajnodze i nagle pojawia się żywe wspomnienie czegoś, kogoś… wybuchające emocją z siłą wulkanu.

Czy łatwo nam przychodzi zapomnieć różne epizody przeszłości? Jeśli nie potrafimy – jesteśmy skazani na to, aby przeżywać ją ponownie. Zastanawiam się jakie potwory mogą się obudzić jeśli pozwolę się zaprowadzić w mroczne miejsca?

Myślę, że czasem teraźniejszość bywa jak gabinet luster. Różne doświadczenia sprawiają, że nigdy nie widzisz siebie tak samo. Czasami masz przekrzywioną głowę, czasami długie i chude nogi, czasami wielki brzuch.

Mam kilka rzeczy z przeszłości. Tu i tam rzucają się w oczy. Trzymam je, aby mi przypominały, że  nieprzewidywalne momenty w życiu, które się wydarzają, mogą zmienić  życie jeśli jest się na to gotowym.

czwartek, 24 listopada 2011

To, co niewidoczne...

Noc…

Piękna jak zawsze. No, może niekoniecznie w tej części, kiedy myśli biegną zbyt szybko i nie dam rady ich poskładać w okrągłe zdania. Nie pomaga czytanie książek, oglądanie filmów czy pleciony półgłosem warkocz modlitw.

Ale jak zwykle widzę w niej swoiste piękno. Jest tak cicho i spokojnie. Znów mogę próbować poskładać kawałki życia rozrzucone gdzieś we mnie. Przez chwilę poczuć się silniejszą, by za moment znów doświadczyć swojej kruchości.

To wszystko we mnie jest jak bezmiar oceanu zlewającego w jedno z niebem. Jakby czasami brakowało wyraźnych granic. Wszystko zlewa się ze sobą i tworzy całość, choć potrafisz rozróżnić kształty i próbujesz przypomnieć sobie jak się nazywają. Pamiętam mój zachwyt jego głębią i wielkością, gdy dane mi było stać na skraju zatoki w Sydney i wpatrywać się w bezgraniczny ogrom oceanu. To niesamowite uczucie obserwować rzeczy większe od czegokolwiek i mieć świadomość jak olbrzymia musi być siła grawitacji utrzymująca ocean w ryzach.  Jedyne i niepowtarzalne chwile, kiedy czujesz się częścią cudownego świata i dziękujesz za to, że możesz na własne oczy oglądać jego piękno.
Czasami cieszę się z małych kroków dokonywanych każdego dnia. Są jak małe kroki dziecka pokonującego swoje pierwsze odległości. Cieszę się z każdego otwarcia się na innych, rozmawiania podczas spotkań, otwarcia innych na mnie, zapominaniu zadanego cierpienia i budowania nowych mostów i z tylu drobiazgów które budują codzienność.

Czasami jednak długo mi przychodzi uczenie się zwyczajnego otwierania się na świat. Lepiej mi wychodzi ukrywanie się w swoich bezpiecznych kątach, gdzie nabieram dystansu. Są też chwile, które mnie oddalają. Jakby chwile otwarcia się wycofywały mnie znów na krawędzie. Wtedy znów tak trudno dostrzec radosną części życia – a ono bezpowrotnie mija…

poniedziałek, 21 listopada 2011

Władza

Koniec roku liturgicznego. Prawie. Jeszcze tydzień, a będziemy w nowym i rozpoczniemy zataczanie kolejnego koła.

Wolę dzisiejszą noc niż sylwestrową.  Nie wiem dlaczego i nie próbuję tego wyjaśniać na siłę.
Myślę o władzy. O państwach, królestwach, republikach. O prezydentach, premierach i królach. O naruszaniu praw, ich tworzeniu, wojnach dotyczących ludzkich praw, próbowaniu stworzenia idealnych praw, idealnego człowieka, idealnego państwa, idealnego władcy. Nigdy w historii świata nam się to nie udało. I wiem, że nigdy nam się to nie uda, chociażbyśmy próbowali po tysiąckroć proklamować Chrystusa królem… czegokolwiek, kogokolwiek.

„Nie jest z tego świata” – mówi Chrystus, ale jednocześnie tkwił tu z nami rękami i nogami dzieląc nasz los i smakując ludzkiego życia.
Mam natłok myśli czytając proroka Ezechiela piszącego: „Zagubioną odszukam, zabłąkaną sprowadzę z powrotem, skaleczoną opatrzę, chorą umocnię, a tłustą i mocną będę ochraniał”, a potem św. Pawła, który bez ogródek mówi: „Ponieważ bowiem przez człowieka [przyszła] śmierć, przez człowieka też [dokona się] zmartwychwstanie. I jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni”.  Dodając do tego wszystkiego jeden z piękniejszych i najbardziej znanych psalmów „Pan jest moim Pasterzem…” wydaje się, że chodzę po najbezpieczniejszych drogach.

Jakże ciężko nam pojąć niepojęte – Bóg kocha mnie – ale nie na moich warunkach i wyobrażeniach tylko na warunkach miłości najczystszej, pochodzącej wprost ze źródła, z samego serca Boga, z samego zamysłu i wszechwiedzy, którą posiada w stosunku do mojego życia.
Niesamowite.  Bóg był z nami. Myślę, ze każdy adwent jest świadectwem tęsknoty Boga za człowiekiem. Pragnienia uczynienia nas takimi jakimi miał nas w pierwotnym zamyśle. Czystych, ufających, kochających i bezbronnych jak dzieci.

Chcielibyśmy Chrystusa widzieć jako tego, który zaprowadzi pomiędzy nami porządek, odmierzy boską miarą sprawiedliwość, ukarze złych, wydobędzie z ucisku sprawiedliwych, będzie wiecznie strzegł prawa i nie pozwoli by ktokolwiek z naszych bliskich zginął w beznadziejnym, przypadkowym wypadku lub umrze na raka. Nie da nikomu zginąć i będzie wypełniał nasze zachcianki nie pozwalając na zaistnienie cierpienia. Sprawi, że zapomnimy o bólu i nie będziemy musieli tak tyrać, żeby cokolwiek w życiu osiągnąć. A w imię naszego pojęcia miłości i wolności – pozwoli nam na spełnianie wszelkich zachcianek. Po prostu cudowne i kolorowe życie.

A On nas zaskakuje. Rodzi się – paradoksalnie – nie tam gdzie chcielibyśmy Go zobaczyć. Nie jest to królewski pałac tylko zapadła dziura, już od samego początku ktoś czyha na Jego życie. Wiedzie więc życie wygnańca, pozwala doświadczyć na sobie ciężkiej pracy, zmaga się z trudnościami, sprawia, że nie jest łatwo Go rozpoznać i wciąż mówi „królestwo moje nie jest z tego świata”, w dodatku mówi niewyobrażalne rzeczy, trudne do zrozumienia, przestawia system wartości, wskazuje na inne rzeczy, uzdrawia tam gdzie się tego nie spodziewają, rozmawia z ludźmi ulicy, z pogardzanymi i odepchniętymi, wiedzie dysputy w mędrcami ówczesnego świata nie w purpurze, ale w zwykłej szacie. W końcu daje się pojmać i zabić, bo nie chodzi o wyzwolenie Izraela z rzymskiej niewoli, ale chodzi o ludzką duszę, o wieczność i nieśmiertelność. Chodzi o najcenniejszy dar miłości, kiedy „ktoś życie swoje oddaje” za przyjaciół i nieprzyjaciół bez wyjątku.

Jakże wielką cenę zapłacił Bóg za miłość. To dlatego tak bardzo krzyż do mnie krzyczy. Miłością.
To dlatego tak trudno nam znieść prawdę o nim, że szukamy zastępników aby choćby w małym promilu stworzyć sobie własne królestwa i wykreować swoich własnych królów.
Nie będę toczyć sporów o proklamowanie czegokolwiek i gdziekolwiek, bo Boże królestwo zaczyna się w sercu, w nastawieniu do człowieka, w otwartości na to wszystko co przychodzi z darem codzienności, w znoszeniu rozmaitych ludzi i ich słów i zachowań w stosunku do mnie, w darze przebaczenia i zaczynania na nowo.

I w tylu innych rzeczach, które są niewidoczne gołym okiem, ale uchwytne w wymiarze serca.
I zdecydowanie wolę króla, który oddaje za mnie życie, niż króla, który za wszelką cenę usiłuje mnie uszczęśliwić na swój sposób kosztem mnóstwa innych.

niedziela, 20 listopada 2011

Nierówność chwil życia

Robi się coraz zimniej. Już chyba czuję na karku powiew zimy – zwłaszcza kiedy wychodzę z domu i ogarnia mnie pierwszy chłód. Potrwa trochę zanim znów się do tego przyzwyczaję. Drugi znak – to zmiana opon na zimowe. Dopiero wczoraj udało mi się to zrobić, mimo, iż powinnam zrobić to dawniej. Przyznam, że nie lubię tej czynności.

A potem na prośbę kolegi posiedziałam w pracy do późna zastępując go.

Patrzę dziś na wpół stalowe niebo i myślę o tym czego mi się nie chce zrobić, a co powinnam mimo wszystko.  Zazwyczaj długo o tym nie myślę, bo jak zwykle poczucie odpowiedzialności zapuka w moim sercu i… jestem gotowa znów zapomnieć o tym czego mi się nie chce.

Każdego dnia dajesz z siebie wszystko, próbujesz czynić wokół siebie świat lepszym i przyjaźniejszym. Masz uśmiech dla wszystkich, dobre słowo, dużo życzliwości, pogodną twarz. Nie myślisz o tym, żeby podstawić komuś nogę, śmiać się z cudzych pomyłek, wytykać błędy. Wierzysz, że każdy ma swoją chwilę, w której odkrywa ważne dla siebie rzeczy i uczy się mądrości. Że nie ma sensu niczego przyspieszać ani opóźniać, bo każdy ma swój jedyny i wyjątkowy czas.

Życie to skomplikowany proces. Wciąż się toczy i przynosi swoje niespodzianki. Nawet monotonia, którą często odczuwamy i która staje się nużąca, ma swoje plusy. Oznacza stabilizację i jakiś środek drogi po której kroczymy.

Miewamy fatalne chwile myśląc o nieoczekiwanej plamie na ubraniu, nie odpalonym samochodzie z powodu mrozu, chwili słabości tam, gdzie się jej najmniej spodziewamy, nagłą stratą ważnych dla nas ludzi czy rzeczy, kłótni w pracy, sprzeczce z najbliższymi, brakiem sił na zrobienie czegoś dobrego. Bywa, że dzień  układa się w taki sposób, iż marzymy tylko o tym żeby się skończył.
To takie nasze małe, osobiste „końce świata”.

Bywają jednak chwile, kiedy życie daje nam tak w kość, że chcielibyśmy właśnie „tylko” się pokłócić w pracy, przechodzić cały dzień w ubraniu z plamą czy denerwować się zepsuty samochodem.  Chwile, w których dajesz z siebie wszystko i nie dostajesz nic. Chwile, w których splot nieoczekiwanych wydarzeń stawia cię poza krawędziami życia, chwile w których odkrywasz, że choćbyś nie wiem jak się postrasz, nie dostaniesz nic, a wysiłek jaki wkładasz wydaje się stratą czasu.

To właśnie jest nierównością chwil życia, kiedy wydarzają się gorzkie rzeczy i zaczynasz marzyć żeby wróciła równowaga życia – choćby ta trudniejsza.  A ja chciałabym tylko mieć w sobie to głębokie przekonanie, że będzie spokojnie. Że w jakiś nadzwyczajny sposób wszystko poustawia się na swoim miejscu, że znajdę w sobie tyle chęci żeby wbrew wszystkiemu zawsze stawać na nogi i iść dalej.

środa, 16 listopada 2011

Kazda noc ma swój urok

Wczorajszej nocy przyplątała mi się znów bezsenność.

Zaczęłam czytać książkę, która od dawna leżał na parapecie i czekała na moją uwagę.
Urok tej nocy polegał na tym, że w zwykłym tytule i zwykłej okładce książki wypełnionej literami układającymi się w wyrazy przeczytałam prostą historię o dorosłych, w których brzmią echa zranionych dzieci. O skomplikowanych relacjach, budowaniu nowych więzi, zbiegach okoliczności, ryzykowaniu i stawianiu na jedną kartę, uczeniu się ufności od nowa, wychodzeniu naprzeciw siebie, strachu, ucieczkach i Paryżu.
Kiedy już odłożyłam książkę myślało mi się w mojej głowie – nie po raz pierwszy – o nocach życia.
O tym co nas zatrzymuje w drodze, gdy nie widzimy światła.
- o brakach, które zamiast mobilizować nas do pozytywnej pracy pozwalają często budzić się zmorom zazdrości i zawiści,
- o wewnętrznych niemocach, które trzymają nas na linach i nie pozwalają wypuścić się w przestrzeń,
- o ludziach, którzy nie potrafią latać i nie pozwalają innym rozwinąć skrzydeł,
- o tym, że miłość może być ciemnością, kiedy balansuje po cienkiej granicy oczekiwań wobec innych,
- o tym, że łatwiej ranić niż wystawić serce na zranienie.
- o tym, że w książkach prościej o pozytywne zakończenie, a wiele filmów pozwala odsuwać realizm życia i poruszać się po jego krawędziach.
Ciemności przeżywa każdy z nas. Jedni większe, inni mniejsze. Niektórzy radzą sobie z nimi szybciej, inni wolniej. Pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach. Przynoszą w prezencie mieszaninę lęku i znaków zapytania.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że największą ciemnością jest brak miłości.

Ciemność jest trudna. Zwłaszcza kiedy stoi się na rozdrożu i nie wie się gdzie ma się iść. Cokolwiek by się nie zrobiło – to wydaje się że i tak nie będzie dobrego zakończenia. Gdy zamiast zaufania budujemy mury samotności.

Perspektywa czasu uświadamia mi, że brew pozorom – ciemność może się okazać największą jasnością.
To w nich kształtują się charaktery, czuć moc wyborów, odwagę poszukiwania światła, szukania odpowiedzi, szukaniu źródeł nadziei, rodzeniu się na nowo i jeszcze na tylu innych – znanych tylko tym, którzy przeżywają swoje ciemności – rzeczach…

sobota, 12 listopada 2011

Ziemska wieczność

Myślę dziś o wieczności. Ale nie o tej niebiańskiej.
O tej, która pozostaje tu i teraz.
O pamięci.
O tylu miejscach i ludziach, którzy je tworzyli.
O tym, że właśnie w ten przedziwny sposób żyjemy stale.

Każdego dnia tworzymy naszą historię, wpływamy na wydarzenia, zbieramy doświadczenia, rozdajemy myśli, czytamy cudze, sięgamy pamięcią do naszych zakamarków.
Najtrudniej nam widzieć ślady życia w prozie i codzienności: w wykonywanych obowiązkach, w trudzie pracy, w wychowaniu dzieci, codziennej miłości, uczciwości wobec ludzi.
Każdy nasz gest jest jak ślad zapisujący się w cudzej duszy.
Słowa są jak krople deszczu roszące duszę lub wodospad niszczący swoją siłą.
Nic nie zostaje samo dla siebie. Wszystko wpływa na siebie i ma znaczenie.
Wlaśnie dlatego żyjemy wiecznie.
Przez to, co otrzymujemy w spadku po przodkach i co sami generujemy dla przyszłości. 

Nic nie rodzi się z niczego, d
latego wierzę, że każdy z nas "nie wszystek umrze".
To kim jesteśmy i co robimy – pozostaje.
To jacy jesteśmy i jak przeżywamy życie – zawsze przyniesie jakiś owoc.

Coś zaczynamy, coś innego kończymy, a wszystko w życiu przeplata się ze sobą.
Tak jak początki i końce różnych spraw.
Jak przemijające pory roku.
Jak nasza praca wykonywana każdego dnia.
Jak wartości, które przyjmujemy za swoje.
Jak ludzie mijający się na ulicach.
Jak załatwione i czekające w kolejce sprawy.
Jak drobiazgi, które choć niewidoczne, zapisują pamięć życia.
Jak mądrość odkrywana w szarości życia.
Jak godzenie się z małymi i dużymi stratami.
Jak szacunek oddawany prostocie i prozie życia.
Jak błędy, które paradoksalnie mogą prostować ścieżki zycia.
Jak trudne sprawy, które okazują się błogosławieństwem.
Jak niewidzialne dla oczu, które dostrzegają ludzie czystego serca.

Jak….
Kiedyś odejdę.
Być może nikt mnie nie będzie pamiętał.
Ale pozostaną moje ślady życia tu na ziemi jak ziarno sypane w glebę ziemi.

piątek, 11 listopada 2011

Nasza Niepodległa

Przed jutrzejszym świętem.

PIEŚŃ KRONIKA

Ta ziemia taka czysta, jakby umieciona skrzydłem aniołów.
Cicha i równinna, tyle już wycierpiała, a zawsze dziecinna.
Ufa, że dobroć jest tylko dobrocią,
a prawo tak jest prawem, jak pola się złocą,
kiedy żyto dojrzewa, jak zimą śnieg pada.
Tu wierzą wciąż, że sąsiad szanuje sąsiada,
że chleb jest święty, jeszcze świętsza praca.
Ta ziemia wielkiej myśli, kiedy ją zdeptano
jak ogień tysiąc iskier – tysiąc wielkich ludzi rozrzuciła po świecie.
Kto pustynię budził, kto gasił żar równika
kto topił lodowiec, jeśli nie iskry jej – wielcy synowie w spół umarli z tęsknoty.
Teraz po powróceni w jedno wspólne ognisko
zbudują na ziemi więcej, niźli ktokolwiek – widzę to ja ślepy.
Ta ziemia taka czysta, jakby umieciona skrzydłem aniołów.
Cicha i równinna, tyle już wycierpiała, a zawsze dziecinna.
Ufa, że dobroć jest tylko dobrocią,
a prawo tak jest prawem, jak pola się złocą,
kiedy żyto dojrzewa, jak zimą śnieg pada.
W dalekich ziemiach za to umierali moi ojcowie.
Za gniazdo bociana, za chleb, za tę równinę, co niepokalana.
Za to powietrze ze wszystkich mądrości najzdrowsze,
za ludzi zgodnych, mądrych i cierpliwych,
za najwierniejszych z wiernych, uczciwych z uczciwych.
Za mą Ojczyznę – Polszczyznę, Mazowsze.
W dalekich ziemiach za to umierali.
Tu wierzą wciąż, że sąsiad szanuje sąsiada,
że chleb jest święty, jeszcze świętsza praca.
W dalekich ziemiach za to umierali moi ojcowie.
Za gniazdo bociana, za chleb, za tę równinę, co niepokalana.
Za to powietrze ze wszystkich mądrości najzdrowsze,
za ludzi zgodnych, mądrych i cierpliwych,
za najwierniejszych z wiernych, uczciwych z uczciwych.
Za mą Ojczyznę – Polszczyznę, Mazowsze.
W dalekich ziemiach za to umierali.

sobota, 5 listopada 2011

Cokolwiek nie zrobię to i tak będzie… po czyjemuś

Przydarzyło mi się coś ostatnio. W sumie głupia sprawa, ale jakoś tak mnie dotknęła. Mimo iż nie było w mojej intencji uczynienia zła, różne osoby zinterpretowały moje zachowanie po swojemu.
Trochę mnie to zabolało, bo wyszłam na kogoś kim nie jestem.
No i wpadła mi w ręce – oczywiście dzięki netowi – ta oto historyjka.
Dzielę się nią, bo jest w niej samo sedno sytuacji, w której się znalazłam. 

 
Oto ona:
W spiekocie dnia pewien mężczyzna przemierzał wraz ze swoim synem ulice miasta
Keszan. Syn prowadził osła, na którym jechał ojciec.

„Biedny chłopiec"- powiedział jeden z przechodniów – „Ledwie może nadążyć.
To niebywałe, że możesz patrzeć, jak twoje dziecko tak się meczy."
Ojciec wziął sobie tę uwagę do serca. Za najbliższym rogiem zsiadł z osła i
posadził na nim chłopca. Wkrótce jednak inny przechodzień wykrzyknął:
„Co za wstyd! Brzdąc siedzi sobie wygodnie jak sułtan, a jego ojciec musi
dreptać obok."
Słowa te bardzo chłopca poruszyły, wiec poprosił ojca, aby usiadł za nim. Nie
ujechali jednak daleko, gdy zbeształa ich jakaś zawoalowana kobieta:
„Czy ktoś widział coś podobnego? Co za okrucieństwo wobec zwierząt! Ten nicpoń
i jego synalek myślą pewnie, ze siedzą sobie na latającym dywanie. Biedne
stworzenie ugina się prawie do ziemi i ledwie powłóczy nogami."
Obaj jeźdźcy bez słowa zeszli z osła i dalej szli pieszo. Po kilku chwilach
jakiś mężczyzna zaczął się z nich wyśmiewać:
„A to dopiero! Nie widziałem jeszcze takiej głupoty. Po co wam to zwierzę,
skoro wcale z niego nie korzystacie, zdzierając sobie nogi na tych zakurzonych
drogach?"
Ojciec podał osłu garść siana, po czym zwrócił się do syna:
„Niezależnie od tego, co byśmy uczynili, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie
miał coś przeciwko temu. Musimy więc sami decydować o tym, co jest dla nas
najlepsze."

Kiedy czytałam końcówkę roześmiałam się w głos.
Nabrałam dystansu do siebie, ludzi i całej tej sytuacji.
Czyż życie nie jest piękne? :-)

Ps. Zapomniałam dodać – nie da się dogodzić wszystkim.

środa, 2 listopada 2011

Uchwycić nieuchwytne

Właśnie tak myślę o czasie. 

Znów mi go zabrakło, co wydaje się dziwne, bo przecież ostatnio odpoczywałam.
Słońce, resztki jesieni, Kraków, empik i kilka książek, coffieheaven z zieloną herbatą, wanilią i innymi różnościami, Zakopane, długie spacery, kolorowe liście, film w kinie, góralska muzyka, którą lubię tylko w tamtym miejscu, szum rozmów w knajpkach, gwiazdy, bezchmurne niebo, poranny widok na Giewont i… mnóstwo myśli.

Chciałam od nich odpocząć, ale nie umiałam.

Myśli same się myślały szumiąc w mojej głowie i latając jak spadające liście.
Czemu tak trudno być "sędzią we własnej sprawie" i rozeznać kierunek decyzji? Chciałabym chodzić z mądrością w parze i
patrzeć na rzeczywistość mniej subiektywnie – zwłaszcza wtedy, kiedy przeniknięta jest silnymi emocjami.
Odwiedzałam dziś moje rodzinne miasto, a właściwie cmentarz. Myślałam o moich dziadkach, którym zawdzięczam bardzo wiele. Stojąc gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią wsłuchiwałam się w błogosławieństwa i zastanawiałam się nad balansowaniem – wręcz chodzieniem po omacku – po krawędzi pychy i pokory, cichości i wrzasku, ubóstwa i pozornego bogactwa, wiecznej miłości i jej odrzucaniem.

Jak się odnaleźć w świecie
paradoksów – gdzie z jednej strony szybki sukces, kasa, siła, znajomości
i układy organizują nam kolejne etrapy kariery, a z drugiej strony
niepowodzenia i cierpienie stawiają nas do pionu nadając życiu właściwą
perspektywę?

Jak radzić sobie w sytuacji gdy całe życie służysz Bogu, a musisz uchodzić w góry niezrozumienia, szyderstwa, niepowodzenia, złośliwości, pozorów i kłamstwa. Z drugiej strony – cóż mi pozostanie, jeśli w życiu postawię na szybki sukces, kasę, siłę, znajomości i układy, a wszystko runie nagle, gdy w życiu przejdzie huragan?
To pytania, które łączy pewien graniczny punkt. Ten punkt prawie każdego roku uświadamiają mi Błogosławieństwa odczytywane uroczyście w kościołach czy na cmentarzach. Są dla mnie wciąż wyzwaniem rzucanym prosto w serce i wyzwalaja myślenie o tym w "kim" lub "czym" pokładać nadzieję. Jak myśleć o tym wszystkim, co otrzymujemy z dobrej ręki i łaskawości Boga? Dziś cieszę się sukcesem – jutro mogę upaść niżej niż można, dziś czerpię siłę z bogactwa na koncie – jutro mogę być największym nędzarzem.

Wszystko z ręki Boga…

Cisi, ubodzy, sprawiedliwi, miłosierni, czystego serca, wprowadzający pokój, smutni, cierpiący prześladowania tego świata wciąż mają mi wiele do powiedzenia. Stanowią swoisty wykrzyknik w chaosie i szumie świata. Uczą dystansu do tego co mam dziś i pokory w stosunku do tego co chciałoby się mieć.

Mogę, ale nie muszę. Nic na siłę.
Pozwalam odejść nie zatrzymując dla siebie.
Przygarniam odepchniętą strachem miłość.
Rozumiem, kiedy trudno rozumieć.
Milczę, kiedy chciałoby się wypuszczać niedobre słowa.
Powierzam to, czemu umiem i nie umiem sprostać.
Godzę się z tym czego nigdy nie będę mieć.

Myślę, że trzeba mieć w sobie wiele pokory, aby taki punkt graniczny przyjąć dla swojego życia. Żeby nie pozwolić zawładnąc sobą jakąkolwiek presją czy obsesją. Całe życie uczymy się pokory. Przezywamy sinusoidę życia raz wznosząc się raz upadając. Ale sinusoida ma też punkty styczne z linia prostą, która stawia nas do pionu i uczy nabierać odpowiedniedo dystansu zarówno do sukcesów i powodzenia jak i najtrudniejszych upadków.

Cmentarz. Pogrzebane życie, które ma swoją perspektywę.

Śmierć. Strach przed jedynym nieuniknionym, które potrzebuje zrozumienia i akceptacji.
Wracałam do domu z myślą o tym, żeby w końcu usiąść spokojnie i zachować resztę wolnych chwil przed jutrem.

Chciałabym, żeby jutro była sobota i żeby wtulić się w jej objęcia. Mam właśnie takie małe marzenie w świąteczny wtorek.