poniedziałek, 31 grudnia 2012

Dotąd doszliśmy...

Co robić w taką noc, gdy sen jeszcze nie przychodzi, choć chciałoby się już zmrużyć oczy i odpłynąć w sen. Gdzieś za oknem słychać szum miasta.

Moje miasto - tak jak i wiele dziś - bawi się. Dziś wyjątkowo mało ludzi nie śpi, bo ta noc podobno ma w sobie coś niezwykłego. Połowa ludzkości wyczekuje północy, żeby przywitać kolejną kartkę z kalendarza.

Kolejne dni spływają z kalendarza wyznaczając nam ważne czy mniej ważne daty. Czas sączy się spokojnie jednostajnym nurtem, wciąż go nam przybywa. Czasami próbujemy go przegonić, wyprzedzić, zorganizować i zaplanować - a on i tak nas dogoni i okaże się, że znów nie jesteśmy przygotowani. Chciałoby się mieć w sobie te precyzję... łagodność przepływu, dotykanie ważnego tu i teraz, godzenie się z tym co za nami i jeszcze spokojne przyjmowanie tego co wysączy każda kolejna chwila.

Aż dotąd dziś doszliśmy. Do zmiany kolejnej cyfry.

W uszach cichutko mi gra Chris Botti. Jego trąbka snuje nici nut rozpraszając je po moich kątach. Są tak wyraziste i namacalne, że mam dziwne wrażenie, że je chwycę w dłonie.

Wirtuoz z niego...

Taki sam jak i ten pan, któremu udaje się wyśpiewać to co i gdzieś na dnie duszy mi gra.

niedziela, 16 grudnia 2012

Budzenie tęsknoty

Wyobraź sobie ciemność, której nie przebija żadne światło. Wyobraź sobie ludzką samotność, do której nie dociera żaden odruch ludzkiej życzliwości. Wyobraź sobie pustkę, której nic nie jest w stanie zapełnić. Wyobraź sobie strach, który paraliżuje każde ludzkie działanie. I wyobraź sobie - jeśli możesz - ludzką tęsknotę, która na coś lub kogoś czeka....

Mówi się, że adwent jest takim oczekiwaniem, takim wypatrywaniem, taką tęsknotą za Bogiem. Tylko że przytłoczeni rzeczami tego świata już nie umiemy tak tęsknić i tak czekać na Ciebie. Zanurzeni w nurt tego świata nie rozpoznajemy miejsca Twego nawiedzenia.

Może trzeba ciemności w życiu, żeby w końcu zobaczyć prawdziwą Światłość... 

Niech ten Adwent stanie się czasem rujnowania naszych mętnych wyobrażeń o Tobie. Niech stanie się czasem odkrycia Twojego prawdziwego oblicza.

 Mój Panie – tak naprawdę w moim sercu jest mnóstwo tęsknoty. Przyjdź i wypełnij je całe.

niedziela, 9 grudnia 2012

Być dzieckiem...

Zawsze tak się dzieje, że w historii dziecka odbija się historia jego rodziców. Przeplatają się nawzajem tworząc splot kolejnej historii – jedynej i niepowtarzalnej. To tworzy cały świat dziecka, które wzrasta, poznaje, uczy się, zdobywa świat. Często zdarza się, że ciąg niejednej historii zostaje wypaczony. Wtedy nie tworzy się jedna historia, ale powstaje ich kilka. Nagle się okazuje, że historia matki, ojca i dziecka nie stanowi jedności, nie wiąże się ze sobą, nie nadaje kształtu, nie ma celu, nie buduje związku emocjonalnego. Żyją w poczuciu lęku, niepewności i zagrożenia. Relacje rwą się, gdy przyjdą niepowodzenia, kłopoty, trudności. I gdy najłatwiej można tworzyć historię matki i dziecka, to trudniej jest uczestniczyć dziecku w historii ojca, a zwłaszcza ją tworzyć.

Odbicie ojca w dziecku nie powstaje przez przypadek. Nawet nieobecny ojciec pozostawia jakieś ślady - trudne do zidentyfikowania, rodzące dziecko bez tożsamości. Każdy ślad ojcowskiej ręki wyciska piętno w głębi dziecięcego świata.

Grzech sprawił, że człowiek wydoroślał. Ale jest to dorosłość pozorna. Zrodzona z odrzucenia miłości i poczucia pychy. Ta dorosłość jest uwarunkowana myśleniem, iż w życiu najlepiej jest pokładać ufność w sobie. Ta dorosłość nie chce niczyjej ingerencji, ucieka od pomocnych rąk Ojca, fałszuje rzeczywistość i żyje w lęku o siebie. Ten „dorosły” fragmentarycznie traktuje cały świat uczuć, które często okazują się zmienne, niestałe. Tymczasem dziecko zna swoje ograniczenia. Wie, że jest bezbronne i potrzebuje opieki. Nie wstydzi się chować w ramionach Ojca, bo zna swoje braki.

Ojcostwo Boga odsłania się najbardziej w Synostwie Jezusa. Łączy ich więź miłości niepojętej dla człowieka, ale człowiek doświadcza jej w całym swoim życiu. Nikt, tak jak Bóg, nie domaga się tego, by uznane zostało Jego Ojcostwo, by człowiek mógł doświadczyć miłości: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci... (Mt 18,3). Ojciec przekracza rozdarcie miłości, a Jego nieustanna obecność wzywa do stawania się wiecznym dzieckiem.

Być dzieckiem Boga... ufnym, prostym, pełnym wdzięczności, oddania i akceptacji, zgodzić się na siebie.

Być dzieckiem Boga, którego miłość jest bezwarunkowa, który chce uczestniczyć w życiu dziecka, w moim życiu.

Być dzieckiem Boga, który chce uczynić nasze życie miejscem spotkania i stałej obecności, pozwolić by prowadził, by kochał i nie wyrzekać się dziedzictwa, które posiadamy. Być dzieckiem Boga....

Tu tworzy się historia Boga-Ojca i każdego człowieka. Historia w której jest miejsce na to, by będąc "dorosłym", być również i dzieckiem.

...czekam na ciebie w każdej chwili, gotów wyjść naprzeciw, wzruszyć się tobą, twoim powrotem w moje ramiona. Mam dla ciebie tyle miłości! Nie szukaj bezpieczeństwa poza mną. Mogę dać ci miłość, której szukasz nie znając, mogę towarzyszyć ci na drogach twojego życia, dałem ci stałe miejsce w moim domu,  tylko pozwól mi odzyskać utraconą godność Ojca we własnym domu, daj się zachwycić Mną, Moim ojcostwem, Moją miłością, którą zawsze mam I będę miał ku tobie. Beze mnie tracisz swą tożsamość dziecka. Niepotrzebnie się lękasz i uciekasz ode Mnie. Czy wiesz, że bez ciebie Ja tracę swą tożsamość? A przecież... nazywam się Ojciec.

sobota, 1 grudnia 2012

Koniec roku

Ciasto francuskie, jabłka, trochę cynamonu, cukier, roztrzepane jajko i... za chwilę w całym domu pachnie słodyczą.
Zanim wyłożę małe koperty z niespodzianką z piekarnika minie trochę czasu.
Myślę o tym, że życie znów zatoczyło krąg.
Że choć nic się nie zmieni w ciągu tych kilku godzin, to jednak znów ruszam w nieznane.

Wyjmuję ciasteczka w kształcie kopert i wdycham ich zapach.
Zalewam kubek herbaty i dolewam kilka kropel soku winogronowego.
Pora trochę poświętować i zapatrzyć się właśnie w tę chwilę. Przeszłości nie zmienię, przyszłości jeszcze nie dotykam. Jestem tu i teraz.

To takie zakończenie roku i wędrówka w nowy.
Adwent.





piątek, 23 listopada 2012

Przychodząc... Wychodząc....

Wyjątkowo dziś cicho u mnie.
Tylko za ścianą u sąsiadów słychać muzykę i gwar. Mała impreza.

Zamykam szczelnie drzwi i słuchając przytłumionych głosów myślę o ludziach, którzy przemykają się przez moje życie. Każdy z nich ma we mnie swoje miejsce. Nikt nie pozostał zapomniany.

Chciałabym, żeby czas przestał gnać i mnie popędzać. Może przyjdzie czas takich zmian, że ktoś zatrzyma się u mnie na dłużej i zabraknie nam godzin żeby się wyrozmawiać. Tymczasem klecę zdania dialogu sama ze sobą i pozwalam przechodzić ludziom przez siebie.

Nie zatrzymuję ich dla siebie - mają tysiące swoich spraw na głowie, innych spotkań, innych ludzi, swoje miłości, dzieci, pracę, rzeczy do wykonania...

Tyle tego mam, co w sercu.
Pamięć czasami zawodzi i pozwala rozpoznawać tylko skrawki zdarzeń, ale uczucia pozostaną. Patrzę na kogoś i już wiem.
Bardziej czuję niż wiem, choć świat wydaje się być taki poukładany i wytłumaczony w mojej głowie, racjonalny i przeżyty, bogaty w doświadczenia, rozsądny w wyborach, zważony, zmierzony...
Ale to wszystko to tylko złudzenie.
Kiedy otwieram swoje drzwi w czwartkowe popołudnia okazuje się że w środku mnie drzemie ogień.
Moje zadanie to oswoić go żeby grzał i oświecał, a nie niszczył i palił.  

 

Loneliness leaves no shadow
Where did you go?

czwartek, 1 listopada 2012

Przepływamy....

Jeszcze nie tak dawno śnieg i chłód, potem trochę deszczu. Pierwsze chłody, nieoczekiwane ocieplenia...
Nie lubię tego stanu przejściowego, kiedy wszystko stoi w rozkroku. Po-jesień czy przed-zima. Zanim przyzwyczaję się do chłodu - trochę to potrwa.
Czasami życie stawia mnie w rozkroku. Pomiędzy. Pomiędzy jesienią a zimą. Pomiędzy chłodem a ciepłem. Pomiędzy ludźmi, pomiędzy słowami. Pomiędzy wyborami. Pomiędzy oczekiwaniem a spełnieniem. Pomiędzy...

Ech....

Znów potrwa trochę czasu zanim się przyzwyczaję do bieli za oknem, szalikiem zakładanym na szyję, czapką wciśniętą wręcz na oczy, postawionym kołnierzem.
Ale odkryłam kolejną inspirację muzyczną na zimę. Coś, co od samego słuchania podnosi na duchu, wypowiada to co jest ukrytego na dnie serca, o czym się nie myśli, gdy trzeba schować głowę przed zimnem. Znakomite, mądre i dojrzałe teksty. Wciąż mi brzmią słowa, muzyka. Towarzyszy mi w pracy i po pracy. Wszystko tam takie szczere i proste. I nic udawanego. I ten głos... taki prawdziwy. Jest tam trochę czystej radości, zwykłego życia, codzienności, refleksja o przemijaniu, które nie boli, ale jest ponad pustosłowie i banały, które serwują nam "mądre głowy".

Grażyna Łobaszewska i jej nowa płyta "Przepływamy".

Zresztą sami posłuchajcie (a w linkach obok - druga piosenka):



wtorek, 16 października 2012

Cos sie zmienia... Coś zostaje...


Spadł deszcz... dość mocno. Kaloryfer daje znać o sobie miło rozchodzącym się ciepłem. Pozwalam sobie na chwilę słabości i po raz pierwszy grzeję wino okraszając je dużą ilością pomarańczy i migdałów. Znalazła się też w nim zagubiona śliwka, taka wysuszona słońcem...
Mieszam w małym garnuszku, a myśli psocą w głowie.


Słowa piosenki buszują w domowej przestrzeni. Nucę ją dziś od rana i nie mogę się skupić na prostocie wykonywanych czynności. Praca zamiast skupiać - rozprasza.
Robię kilka rzeczy na raz i żadnej nie doprowadzam do końca.
Nic to. Jutro też jest dzień, w którym gdzieś, coś, jakoś... wołać we mnie będzie.
Zanim rozpoznam melodię samej siebie będę nucić piosenkę o "nieuchronnym nadejściu czasu tęsknot..."



Pierwsze nuty już sypią śniegiem w kominie, a jeszcze nawet jesienna nie jestem. Zatrzymuję w sobie ciepło końcówki lata.

"niebo twego ciała
roziskrzone
ciepło jakże ciepło
w nim na zawsze cieszyć się
zostać...."

poniedziałek, 15 października 2012

Myśli nieposkładane

Ile razy otwieram tę stronę, tyle razy zamykam ją w pośpiechu. Chcę coś napisać i nie mogę. 
Snuje mi się pajęcza nić myśli w głowie przetykanych sznurem czerwonych korali.
Emocje. 
Są zimne, czasem płonące, wyciągają do mnie swoje ręce. Mówią. Czasem krzyczą. Częściej milczą i przyglądają mi się.

Przyszła niespodziewanie, choć w jakiejś części podświadomie spodziewałam się tego.  Nawet o niej rozmawiałam. Przypomniała mi o wszystkim, czego nie mogę tak po prostu zostawić za sobą.

Śmierć.

Moja pamięć wciąż sprawia mi psikusy. Przypominają mi się wydarzenia, twarze, zachowania, słowa...
Chyba już nie zdziwią mnie wyzwiska rzucane w moją stronę. Słyszałam chyba wszystkie. Z tego wszystkiego pozostał strach przed krzykiem.

I choć wydaje mi się że jestem dalej niż myślę, to już wiem, że utknęłam w miejscu. Złudne jest to poruszanie się naprzód. Wydarzenia, przeżyte doświadczenia, mijające dni, miesiące, lata... Mam ich sporo, a jednak czasami wyziera ze mnie para dziecięcych oczu.
Jakby tamten czas stał wciąż w miejscu.

I nie możesz się z niego wydostać.

Popełniam wobec siebie oszustwo myśląc, że później będzie lepiej.
Nie będzie.
Będzie co najwyżej inaczej, choć nie oznacza to, że będzie źle, bądź jeszcze gorzej.

Myśli znów się snują. Płyną tak szybko i plączą się ze sobą, że trudno je składać w ciąg.

Myśli nieposkładane, niedomyślane, w pośpiechu zostawiane, w połowie powracane...

Czasem jest tak ciemno, że po omacku szukam smugi światła.
Czasem ciemność przenika Światło i nie pozwala mi zastygnąć.
Jest jakaś walka we mnie.
Żeby nie ociemnieć.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Tyle słów...

Słowa, słowa, słowa...
Czasami potrafię ich wypowiedzieć mnóstwo.
Czasami chcę coś powiedzieć i brakuje mi ich.
Czasami jedno słowo zdradzi ze mnie więcej niż wymowne milczenie.

Mam wielki szacunek do słów, choć zdarza mi się ich nadużyć, powiedzieć coś czego żałuję, wycisnąć spomiędzy ust przekleństwo czy wypowiadać je w emocjach.
Mam właśnie taki czas ostatnio, że emocje biorą nade mną górę. Nie zawsze zdążę się schronić w bezpieczne miejsce, gdzie mogę je spokojnie z siebie wypuścić i z przerażeniem odkrywam, że sama dla siebie stanowię arenę walki na słowa.

Chciałabym, żeby ten sztorm już minął.


Sok z żurawiny, który sączę z mojego śmiesznego kubeczka ma dziś wyjątkowo cierpki smak. Deszcz wciąż pada, tęsknię za czymś nieodgadnionym, serce znów wywija koziołki, a dusza potrzebuje czasu.
Cóż... Kolejne rozczarowanie za mną.




niedziela, 19 sierpnia 2012

Długi spacer

Lubię wieczory. Kiedy wszystko spowalnia swój rytm i poddaje się nadchodzącej nocy.

Czuję się dziś zdecydowanie lepiej niż w piątek, kiedy dopadła mnie melancholia.
Dlatego niewiele myśląc - ominęłam w sobotę pracę szerokim łukiem - i zrobiłam sobie zarówno wczoraj jak i dziś pieszą wycieczkę.
Wycieczkę-ucieczkę od snujących się we mnie myśli.

Ucieczka trwała sumie 40 kilometrów. Jeszcze do teraz czuję prawie każdy mięsień w nogach. Dobrze było poczuć zmęczenie i krople potu przesuwające się po ciele. Były tak oczyszczające, że zabrały ze sobą smutek, złość, gniew i resztki niepokoju.

Przyglądam się ciemniejącemu niebu za oknem i myślę o rozmaitych ciemnościach, które od czasu do czasu nas dopadają. Nikt nie jest od nich wolny.
W sumie tak myślę, że w życiu nie o to chodzi, co i jak nas spotyka czy dotyka, ale o to, jak to wszystko przyjmiemy. To jest coś co nas określa. Jakiś rodzaj klucza do nas samych. Klucz zrozumienia, akceptacji, pozwolenia sobie na przeżycie całego szeregu emocji, wyrażenia tego co i jak się czuje.

Chciałabym już siedzieć głęboko we wrześniu. Niech sierpień już się w końcu skończy - to być może skończy się najbardziej stresujący miesiąc.  I może ja w końcu nieco odsapnę.


piątek, 10 sierpnia 2012

Wszystko takie....

Dni wciąż umykają. Jeden za drugim.
Liczę je w wyjątkowy sposób, bo i wyjątkowe rzeczy mi się przydarzyły.
Chociażby wczoraj.
Pomost wysunięty w niewielkie jezioro i odbijający się w wodzie zachód słońca.
Świat potrafi być taki mój i taki bezpieczny.

Myślę, że znów coś się we mnie kończy i coś zaczyna. Chciałabym na dobre rozstać się z rozczarowaniami, przywrócić jakiś balans, który zatrzyma mnie przed kolejną przepaścią.
Czasami myślę, że mogą to zrobić najprostsze rzeczy, które mamy - takie jak życie. 

Zastanawiam się czasami gdzie jest ten punkt w życiu, w którym się mówi, że wszystko już za nami i jedyne na co czekamy - to tylko powolne dogorywanie. Widzę czasami młodych starców pogrążonych w rozpaczy niekochania. Są tak poranieni, że miłość jawi im się jako zagrożenie dla nich samych. Wolą skazywać się na bez-relacyjność i bez-miłość, bo tylko to sprawi, że będą mieli poczucie kontroli pozostałej reszty swego świata.

Wiem coś o tym. Czasami wydaje mi się że znam każdą samotność. Jej przestrzeń, głębię, temperaturę...

Tak. Przetrwałam. Zamykając w sobie braki, które będąc obiektywnie najpiękniejsze stały się agresorami.

Braki czynią nas tym kim jesteśmy naprawdę. Możemy ukrywać się pod maską pozorów, pod płaszczem obojętności czy pod wyuczonym dystansem. Natomiast każdy brak upomni się o swoje, a uratować nas może to, przed czym paradoksalnie uciekamy.

Miłość.

Dziwne prawda? Ale myślę, że tak jest. Że to ona nas ratuje przed nami samymi, przed tym całym światem szaleństw, w których czasami tylko śmiech pozwala mi pozostać przy zdrowych zmysłach.

Paradoksalne jest to jak bardzo to co cię zraniło, a właściwie brak, który wywołał zranienie -  może cię uleczyć.

Dzięki niej wszystko staje się proste w swym skomplikowaniu, choć jednocześnie skomplikowane w swej prostocie. 

Konia z rzędem temu, kto mnie zrozumie, a na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że już późna pora i dość mocny tydzień za mną.


niedziela, 1 lipca 2012

Dzień, nie jak co dzień

Zrobiłam sobie dziś prezent i kupiłam rower, o którym myślałam już od dawna. Wracając z giełdy już na rowerze przypomniałam sobie o tym, że zapomniałam, iż jazda na rowerze może dać taką radość i frajdę.

Potem było sporo pracy w mojej pracy, ale na koniec dnia dostałam fajerwerki i cudowny zachód słońca.

Jestem zmęczona, ale jakoś mi tak dobrze.

Kolejny rok życia za mną, kolejne doświadczenia, myśli niezapisane, rozmowy, spotkania, ludzie, kroki do przodu, czasami trochę wycofania...

Snują się gdzieś obok mnie myśli wolne i swobodne, nie dające się ująć w ciągi zdań. Budzą się we mnie i rosną powoli.

Może - za rok - przyjdzie czas, gdy ponazywam nieponazywane i poukładam na półkach życia nowe zdania.


poniedziałek, 18 czerwca 2012

Bigos



Naprawdę nienawidzę remontów. Jakby tego było mało - napięcie przed tymi co się będzie działo w ciągu najbliższych dwóch tygodni wzrasta.

I w ten oto sposób zrobił mi się bigos w pracy, a ja się ugotowałam i czuję się jak wkładka mięsna.
Chce mi się uciekać i nigdy tu nie wracać.
Rozpadłam się. Jest mi źle.

Każdy ma swoje zdanie, każdy mówi mi co powinnam zrobić, każdy ma inny pomysł.
I niby wszyscy mówią o tym, że zależy im na tym miejscu, to... zrobił się bigos.
Kilka osób jest złych, jeszcze inni są obrażeni, ktoś mówi, że tylko on ma rację w tym całym ambarasie.

Czasami mam wrażenie, że nadwerężają się w tym wszystkim i moje osobiste relacje.

Wiem, że nikomu nie dogodzę. Ba! Nie umie zrobić tego człowiekowi nawet sam Bóg!
Jedni oczekują, że zrobię to - inni że coś odwrotnego.

A ja mam ochotę uciec z krzykiem.

Tak, wiem. Jestem tylko małym człowieczkiem uczącym, się asertywności i obrony siebie.
Wiem, że zawsze znajdą się malkontenci, wszechwiedzący, znający się lepiej, i że będę na bokach smacznym kąskiem mięsa do konsumpcji....

Spacer nie pomaga. Chowam nos w książce próbując zapomnieć i odetchnąć jakimś fikcyjnym powietrzem.
Nie chce mi się jutro wstawać, więc po prostu się dziś nie położę i będę udawać, że wciąż jest dziś.

wtorek, 12 czerwca 2012

Szklanka życia

Codziennie patrzę na tę szklankę. Korzystam z niej.
Kawa, herbata...
Myję, wstawiam do suszarki lub wycieram.
Jest ze mną odkąd pamiętam.

Kilka razy wypadła mi z ręki i trochę się poobtłukiwała. Mało brakowało, a roztrzaskałaby się całkiem.
Od jakiegoś czasu zauważyłam w niej...

...rysy
i pomyślałam, że muszę się z nią obchodzić ostrożniej.

Nie zauważyłam tych pierwszych, maleńkich pęknięć, wręcz niezauważalnych gołym okiem. I tak naprawdę  dostrzegłam je, a właściwie usłyszałam że coś jest nie tak, kiedy niechcący stuknęłam w nią łyżką. Wydała fałszywy ton.
Rysa z czasem nabierze długości i głębokości. Wystarczy wtedy najdrobniejszy ruch i szklanka pęka.

Pomyślałam, że czasami nasze życie też wydaje taki fałszywy ton. Ostrzega nas przed możliwością roztrzaskania się na najdrobniejsze kawałki.

Mam taką swoją rysę. Myślę, że każdy je ma - większe lub mniejsze. Odzywają się w nas, gdy ktoś uderza łyżką w szklankę naszego życia.

Jest tak cicho i spokojnie. Może dlatego, że większość siedzi przy telewizorach i skupia się na piłce i bramkach. Za chwilę "być: albo "nie być" naszej reprezentacji.

Przez żaluzje wpada mi do pokoju czerwcowa czerwień zachodzącego słońca. Nie jest tak intensywnie czerwona jak wczoraj, ale ma coś w sobie. Myślę sobie, że każdy zachód słońca jest jak rysa przecinająca niebo na pół i oddzielająca dzień od nocy. Coś się kończy.
Inaczej jest rankiem. Wschód oznacza, że coś się zaczyna.

Prawie fizycznie czuję jak przebiega wzdłuż mnie rysa i nie potrafię jej zatrzymać. To jest wręcz namacalne. Jakby moje ciało powoli kruszyło się na małe cząstki.

Rozpadam się na pół. Zatrzymuje się - wręcz zastygam - by zniwelować szkody nią wywołane.
Nie pozostaje we mnie nic, czego można byłoby się fizycznie uchwycić. Nie ma gdzie się schować i czym zasłonić.

Przed zupełnym roztrzaskaniem chroni mnie wiara, że ja nie widzę tak daleko, jak widzi to Ktoś inny.


wtorek, 5 czerwca 2012

Kiedy dzień dobry nie zawsze kończy dobry wieczór

Wstajesz rano i myślisz: jest nieźle. Ba! Możesz nawet powiedzieć, że jest dobrze. 
Wyglądasz przez okno zastanawiając się czym zaskoczy cię dzień.
Jak co rano okupujesz łazienkę i czasami dobija cię ta sama rutyna.
Ubierasz się, idziesz do pracy, otwierasz jak co dzień swojego laptopa, odbierasz pocztę, otwierasz kalendarz...
Zapach kawy unoszący się po pokojach mówi, że zaczęło tętnić życie.
Cześć, dzień dobry, jak się masz... 
A potem jedna sprawa, druga, kolejne.
Ktoś przychodzi, o coś prosi, ktoś inny upomina, jeszcze ktoś inny jest jak przypominajka o czymś, co czeka cierpliwie gdzieś w rogu na swoją kolej.
Telefony dzwoniące i odbierające,
nowe pomysły i propozycje.
Zastanawiasz się, planujesz, rozważasz za i przeciw.
Kalendarz znów zaczyna pękać w szwach
Przyjmujesz na siebie cudze: "nie zrobię tego", "nie chce mi się", albo najprostsze "mam to w dupie, tak jak wszyscy mają mnie".

Mija czas. Słońce powoli przenosi swoją twarz na twoją stronę, ulica wręcz wyje od napierającego tłumu aut i ludzkich głosów.
Czasami chcesz wyjrzeć przez okno w swoim pokoju i krzyczeć, żeby choć na chwilę zapanowała cisza.
Wstajesz zza biurka i robisz kolejną kawę.

Potem znów doganiają cię terminy, zostawione sprawy na zaś.
Jakieś spięcie, cudze niezadowolenie.
Coś zostało zapomniane.
Kalendarz pęka w szwach: jeszcze trzeba to i tamto.
Ktoś nagle choruje, albo mówi, że musi odpocząć, bo już nie wytrzymuje.


Dowcip, z którego się śmiejesz stawia cię na nogi jak i przybita piątka na dzień dobry od kogoś kogo lubisz.

Kolejne godziny udowadniają ci, że nie możesz siedzieć zbyt spokojnie przy swoim laptopie, bo nagle trzeba gdzieś zainterweniować.
Modlisz się o spokój, więcej zrozumienia i cierpliwość dla wszystkich.
Robisz herbatę koledze, który nie może odejść ze swojego stanowiska i wyskakując do pobliskiego sklepu pytasz wszystkich wokół czy czegoś nie potrzebują.

Ludzie wokół ciebie się zmieniają. Jedni wychodzą, drudzy przychodzą. Wspólny terminarz pęka w szwach i czasami z niecierpliwością wyglądasz na korytarz czy być może otworzyły się drzwi, za którymi możesz sobie zrobić kolejną kawę lub zwyczajnie chwilę odetchnąć.

Przedłużający się remont wyprowadza cię z równowagi, choć wiesz, że ktoś robi wszystko i wręcz staje na głowie, żeby doprowadzić sprawy do końca. Dlatego nic nie mówisz i próbujesz oszczędzić kolegom kolejnej roboty, która przedłuży to, co i tak się wlecze.

Ktoś zagląda przez wpół-uchylone drzwi i uśmiecha się, ot tak sobie. Oddajesz uśmiech i wracasz do pracy z przeświadczeniem, że nie siedzisz w tym wszystkim sama po uszy, tylko każdy się stara, żeby praca szła do przodu.

Patrzysz na zegarek - już dawno minęła pora wyjścia.

Zbierasz się powoli. Wysyłasz ostatniego e-maila i coś odpisujesz na gg.
Zamykasz laptopa, nakładasz bluzę zarzucasz torbę na ramię i wychodzisz.

Wita cię ta sama ulica i ci sami ludzie. Wciąż tętni swoim życiem, tylko ma bardziej zmęczoną twarz
Mijasz te same sklepy z tymi samymi wystawami.
Czasami odwiedzasz któryś z nich, ale przeważnie wracasz szybkim krokiem do domu.

Kolejny dzień zwija się powoli w kłębek i czasami dopada cię ta dziwna melancholia, której nie chcesz. Zamykasz się na cztery spusty i wyciszasz telefony starając się zapomnieć o czymś, co tkwi gdzieś w tobie i czego trudno ci się pozbyć.

Czasami dajesz się porwać jakiemuś zaproszeniu i znów otwierasz wieczorne okno, albo prowadzisz sobie tylko znane konwersacje.

Czasami wychodzisz na długi spacer i...

znów nastaje noc.

Kładziesz się spać z myślą, że nie zawsze dobry dzień zapowiada dobry wieczór.
Niemniej jednak trzymasz się jasnej strony życia i otwierając oczy znów mówisz sobie: dobry dzień.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Secrets of eternity...

Zmęczenie dziś ogromne, bo mimo niedzieli wiele pracy za mną. Powinnam napisać "za nami", bo nie jestem zapewne w tym zmęczeniu sama. Chciałabym już spać, ale nie mogę. Oczy wciąż otwarte i myśli błądzą gdzieś po dzisiejszym dniu. Gmeram więc w necie wyszukując czegoś co mnie uśpi. Właśnie dziś na moją osobistą listę wykonawców z "błyskiem" w nutach wpisuje się Sean McConnell. Nie przez melancholię nut czy spokój w melodii, ale przez teksty i brzmienie gitary. Któż by to pojął? Bądź choć próbował? Zdobyć tajemnice wieczności, odkryć jej sekrety i ją zatrzymać dla siebie... Klucze wieczności są w nas, odbijają to, co gdzieś w nas zapisano specjalnym kodem. Jakbyśmy byli zaprogramowani na... miłość. Przez rozmowy, które ostatnio prowadzę z kimś, kto niespodziewanie stanął na mojej drodze, powoli wybudzam się z odrętwienia i automatyzmu. Ostatnio jednak usłyszałam gdzieś obok mnie, że zmieniłam się na złe. Hm.... A może po prostu jestem bliżej siebie... jakbym w końcu zaczynała rozumieć proste słowa, które po raz pierwszy w życiu usłyszałam po zakończeniu studiów: "...dbaj o siebie".

środa, 30 maja 2012

Jakoś tak...

Pędzę wciąż bezbronnie przez życie, starając się dawać tyle ile mogę. Czasami zderzam się czołowo z jakimś czołgiem, który niespodziewanie pojawia się przede mną, czasami dostaję nieoczekiwane kwiaty, a czasami garść ciepłych słów i serdeczności.
Kiedyś żyliśmy spokojniej, bo nie wiedzieliśmy o świecie tyle co teraz. Teraz mamy go na wyciągnięcie ręki i bardzo często przeraża nas to, co widzimy.
Oszałamia mnie dobór informacji w wiadomościach i komentarze pod nimi.

Często zastanawiam się gdzie jest dobro, zwyczajna ludzka życzliwość, trochę empatii i zrozumienia.
O dziwo, znajduję to wszystko w codzienności, pośród tego wszystkiego co gdzieś dotyka i boli. Rozbrajające jest to jak bardzo jedno słowo czy gest może nagle poprawić nastrój i uspokoić dzień.
Podlegamy zmianom. To niesłychane jak bardzo to wszystko co jest w nas przeplata się z tym wszystkim co dzieje się wokół nas. Wschodzi i zachodzi słońce, dziś ktoś stoi na świeczniku, by jutro zostać z niczym, ktoś dostaje kolejną szansę, ktoś dostaje swój cud, ktoś inny mały czy większy dramat...
Takie jest nasze całe życie. Utkane z drobiazgów mniejszych i większych. Przechodzimy kolejne etapy życia, by odkryć, że w przemijaniu drzemie to szczególne coś, co czyni nas tym, kim jesteśmy.

Wciąż przepływają obok nas rzeczy wieczne, które nie odejdą wraz z nami. Pozostaną z tymi, którzy będą żyć dalej, aż wypełni się ich czas.

I tak wciąż i wciąż.

Ps. Miało być dziś o czymś zupełnie innym, znów wyszło tak jak zawsze - o wszystkim i o niczym. O ile można tak powiedzieć o życiu i ludziach.

wtorek, 22 maja 2012

Jak piękny jest ten...

Tak sobie chodzę i nucę. Bo w życiu oprócz tego co trudne i z czym się wciąż zmagam,  otacza mnie piękny świat. I choć mogę się denerwować, wkurzać, trzasnąć swoimi drzwiami i wywiesić tabliczkę "NIE WCHODZIĆ", to nie zmienia faktu, że wokół jest tak pięknie :)




Spacerowałam dziś późną porą pozwalając się otulić ciepłem jeszcze wiosennego powietrza. Myśli kołatały mi się gdzieś pośrodku mnie. Po raz kolejny przejrzałam albumy z moimi zdjęciami próbując uchwycić choćby milimetr siebie.
Jak dobrze że jest noc. Można zwyczajnie zasnąć i odpocząć.

czwartek, 17 maja 2012

Rozmawianie...

Mam trochę nerwówki w pracy. Czas goni, sporo rzeczy w proszku, terminy nas gonią, remont się wlecze. Już zapomniałam jak wygląda moja praca, kiedy nic się nie dzieje. Zwłaszcza, że prawie zawsze coś się dzieje, a chwil spokoju jest mniej niż palców jednej ręki.  Nieco po 5.00 rano zbudził mnie dziś deszcz. W sumie pada już drugi dzień z mniejszymi czy większymi przerwami. Podobno w taką pogodę śpi się najlepiej, ale jakoś nie mogłam skutecznie zamknąć oczu. Wsłuchiwałam się w krople deszczu uderzające miarowo w okna mojej sypialni uruchamiając powoli proces myślowy.

(Kiedyś ktoś mi powiedział, że za dużo myślę i tym samym doprowadzę się do zguby.)

Wiec tak sobie leżałam, myślałam i myślałam...

Życie jest takie zadziwiające. Wszystko wciąż się zmienia. Nie masz nic danego na stałe, tylko dla siebie. Wydaje się, że coś masz, by za chwilę tego już nie mieć. Przyzwyczajasz się do jakiejś stałości, by za chwilę dostać nowe pięciolinie do zapisania. I nagle się okazuje, że nic samo się nie toczy, o wszystko trzeba dbać, bo wszystko się zmienia.

Myślisz, że już coś masz, a za chwilę odkrywasz, że znów zmodyfikowały się relacje, przyjaźnie się zmieniły. Dostajesz twardą lekcję życiową z laniem, potem ktoś otwiera ramiona i znów jest lżej, by za chwilę znów oberwać za cokolwiek bądź lub w jakikolwiek bądź sposób.

Lubię i zawsze czekam na chwile, w których po prostu mogę być sobą i robić rzeczy, których zwyczajnie chcę lub po prostu pragnę.

Świat się kręci wokół, życie się toczy pomimo wszystko, ludzie się... nie wiem czy zmieniają. Może po prostu im głębiej każdy z nas wkracza w lata, tym bardziej zamykają lub otwierają się oczy. To widać w zgorzknieniach lub pozytywnym dystansie, którego się nabiera do życia i siebie.

Dziś znów idę dalej. Życie jest tak piękne mimo padającego deszczu.  Dostałam niedawno tak wiele, że aż dziwię się że zostało mi to dane.

Dziękuję.


wtorek, 15 maja 2012

Nieuciekanie

Patrzę na zachmurzone niebo i odliczam godziny do zakończenia "zimnej Zośki". Tylko zdrowy rozsądek trzyma mnie przy życiu i żarty, z których mogę pośmiać się do rozpuku.
Tyle się ostatnio wydarzyło, że nie mam gdzie upychać wspomnień z ostatnich dni.

Myślę o tak błękitnym niebie, od którego trudno byłoby odwrócić wzrok, i w które moglibyśmy się patrzeć i zapominać o tym co nas ciągnie na ziemię, pochyla, przewraca...

Chciałabym mieć wokół siebie tyle czystej zieleni, żeby nie bać się po niej chodzić na bosaka.
I żeby padał tak ciepły deszcz, żeby nie trzeba było nosić ze sobą parasola...

Pytam o miejsca, z których nie chciałoby mi się wracać do domu...


Tak mi się zamamiło to i owo...
Ktoś może powiedzieć, że to ucieczka od starych miejsc, a ja mówię, że to prosta chęć budowania nowych.

piątek, 11 maja 2012

Wszystko takie proste jest...

Budzę się.

I nie mogę tego złożyć na karb wiosny, która rozkrzyczała się wokół na dobre.
Budzę się, bo w końcu na mnie pora.


Wszystko wygląda inaczej. Zmieniam się. Staję się. Jakby moje imię nabierało nowego znaczenia.
Pozostawiam konkretne lęki za sobą,  myślę o tym, co chciałabym zrobić, próbuję coś zaplanować, nie zostawiać spraw na potem, cieszyć się z tego kim jestem i brać to co przychodzi.

Wszystko takie proste jest, gdy budzę się rano. Mój poranek, moja praca, ludzie, ktoś bliski i daleki...
....stos zapisanych karteczek na biurku, telefonów do wykonania, spraw do obgadania, wypitych kaw i przeprowadzonych rozmów...
... projektów wykonanych z małym i wielkim trudem, nieporozumień łatanych dobrą wolą, zrozumienia tam, gdzie cierpliwości brak i akceptacji tam, gdzie trudno znaleźć choć cień sympatii.

Wszystko gdzieś we mnie - czasami paradoksalne, czasami jak ogień i woda.
Coraz bardziej widoczne i konkretne.

Czasami wieczór nieco komplikuje sprawę, ale umiem sobie z nim radzić.  Przede mną tyle słów do napisania i historii do opowiedzenia.
Zapewne jeszcze nie raz będę zmagać się z brakiem życzliwości, ale nie zmienia to faktu, że prostych radości do przeżycia może być znacznie więcej.

piątek, 27 kwietnia 2012

Niebo za tymi drzwiami

Wpadła mi do ręki pewna książka. Choć właściwie powinnam powiedzieć książeczka.
Mała i cienka. Niebieska.
"Niebo za tymi drzwiami".


Niepozorny wygląd nie idzie w parze z treścią, która oszałamia głębią i wachlarzem uczuć, szczerością do bólu i zmaganiem.
Kruchością i siłą, bo z każdego zdania przebijają twarde pytania, poszukiwanie sensu i dopatrywanie się znaczeń.

Myślę o tym jak bardzo często układamy w jakiś porządek to wszystko co jest w nas i obok nas. Naprawiamy szkody, chronimy się przed burzą, konstruujemy odpowiedzi na zrodzone nagle pytania,  zamykamy oczy na coś, czego nie chcemy oglądać, planujemy, realizujemy... 

"Cierpienie nie uszlachetnia, ani własne, ani cudze. Cierpienie wyostrza zmysły, sprawia, że człowiek przestaje udawać, przestaje bawić się w chowanego z samym sobą i innymi, więcej widzi." - dostajesz nagle w głowę takim zdaniem i przewraca ci się twój piękny, wyidealizowany świat na temat cierpienia.

Od kilku dni chodzę z tym co przeczytałam w sercu i przekonuję się coraz bardziej do tego, że w życiu chodzi o miłość. Wystarczyło jedno zdanie napisane przez Marcina:
"Znowu czegoś szukam, ale boję się do tego przyznać. Miłości? Jestem żałosny, bo cóż ja mogę dać? Chcę być kochany (...) przez tę jedną konkretną osobę. Zobaczyłem ją pierwszy raz i coś, co myślałem, że już nie istnieje, odżyło. Po prostu chciałem ją dotknąć."

Możemy spierać się o dobry czy zły start, pieniądze, wykształcenie, pracę, realizowanie siebie, sposoby na wychowanie dzieci czy udane małżeństwo, o zdobywanie kolejnych życiowych szlifów, o wypełnianie codzienności różnymi rzeczami i o mnóstwo innych rzeczy potrzebnych do życia.
Możemy bardziej lub mniej się bać, ostrożnie stąpać po ziemi, uważnie rozglądać się wokół siebie.
Możemy tak wiele.

A mi się wydaje, że człowiek został stworzony z miłości i do miłości i jakaś jej cząstka pozostała w nas i dopomina się o swoje.


sobota, 14 kwietnia 2012

Wiosennie o .... przełomach

Zaczyna się.
Widzę malutkie pąki na drzewach, czuję cieplejsze powietrze, wdycham zapach budzącej się zieleni, wyciągam z szafy lżejsze ubrania... i cieszę się tym, że przychodzi wiosna.

Cieszę się też tym, że niedawno nad głową mojej bliskiej rodziny rozwiały się czarne chmury.
Tuż przed świętami M. znalazła się w szpitalu z podejrzeniem guza w mózgu.
No i się zaczęło.
Niektórzy już ją pogrzebali, kiedy okazało się, że to nie złośliwe tylko jak najbardziej wyleczalne. Okazało się przy okazji, że kompletnie nie umiemy rozmawiać o chorobie, cierpieniu i śmierci. Jakby była jakąś czeluścią do której się wpada i koniec.

Dziwnie mi się zlała w całość budząca się do życia przyroda i śmierć.

Kiedy mówiłam, że śmierć nie tylko zabiera, usłyszałam, że gadam głupoty, bo widocznie nic w życiu nie straciłam.

Kiedy mówiłam, że w życiu nie tylko chodzi o śmierć fizyczną, bo przecież są chwile, w których tracimy różne rzeczy: miłość, relacje, dobre słowo, nadzieję, światło, pracę... to usłyszałam, że "przecież takie jest życie".

A ja myślę, że śmierć - czy też rozmaite małe i duże straty czegokolwiek -  uczą nas tego co naprawdę w życiu ważne.
Zyskujemy odpowiedzi, myślimy o tym co powinniśmy, robimy autentyczne rachunki sumienia, myślimy jak odzyskać choć część tego co tracimy, myślimy o relacjach o historii naszego życia, o tym co nas pchało do przodu, a co determinowało, uczymy się cieszyć tym co mamy. I choć wiedza, która przychodzi po czyjejś śmierci, nie jest łatwa to może zupełnie odwrócić nasz sposób myślenia.

W sumie miało być o czymś innym. O życiu, które trwa "pomimo".  Wydobywa się z zamarzniętej ziemi, nieustannie się odradza, czerpie swoją nadzieję z pierwszego cieplejszego powiewu i trwa i rośnie i oszałamia pięknem, zapachem i cudem.

I niech to trwa. Cieszy mnie właśnie to, że wszystko się zmienia i że w życiu zawsze otwierają się kolejne ścieżki, które można wybrać, że wciąż dorastamy i że pomimo rozmaitych klęsk wciąż odradzamy się na nowo.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Wyjście ewakuacyjne

Zabrakło mi siły, żeby w tym czasie skrobnąć tu jakiekolwiek słowo. Nawet najprostszych życzeń. Mogłabym codziennie zostawiać tu białe karty opatrzone kilkoma kropkami. Byłoby to przynajmniej jakimkolwiek znakiem życia z mojej strony.

Za mną najważniejsze trzy dni w całym roku liturgicznym. To dla mnie rekolekcje Kościoła powszechnego. Dramat Chrystusa rozgrywający się pomiędzy Wieczernikiem, a niedzielnym porankiem. Nazywamy to Paschą.
Paschą czyli przejściem... przez radość bycia razem i dzielenia się miłością, poprzez sytuację bez wyjścia jakim była zdrada, Droga Krzyżowa i mur nie do przeskoczenia jakim jest śmierć. Na tym szlaku krzyż wyglądał jak beznadziejny finał pięknej, człowieczej historii…

Krzyż, śmierć, zdruzgotanie, rozwalenie się rozmaitych nadziei, wizja życia "po naszemu" - to wszystko rozpadło się w proch. Cisza Wielkiej Soboty pokazuje to wręcz namacalnie. Krzyczy swoją wymownością. Nie ma już nic mojego. Jest tylko Boże "wyjście awaryjne".

Zmartwychwstanie.

Dlatego, że był Bogiem - finał tej historii nie okazał się beznadziejny.  On przeszedł tę drogę po to, by mój grób zaopatrzyć w „wyjście ewakuacyjne”, które kiedyś będzie mi potrzebne. 

Od tej chwili nie ma już sytuacji bez wyjścia. Dla nikogo. Jest nadzieja. Triduum Paschalne to wielkie świętowanie jej narodzin.

Ps.
Za chwilę wejdziemy w codzienność. Będą nam towarzyszyć piękne opisy z Dziejów Apostolskich pełne radosnego entuzjazmu i niesamowitego ducha. Wszystkim, którzy tu zaglądają chciałabym życzyć codzienności widzianej oczyma "paradoksów", w którym śmierć okazuje się życiem. 
I choć zapewne nie raz przydarzą się nam takie chwile jak rybakom-apostołom, kiedy zniechęceni bezowocnym połowem zasmucili się. Być może tak jak i oni - my również wpadamy w rutynę dnia codziennego i rezygnujemy z wewnętrznej walki o zachowanie dobra, poddajemy się głosom tych, którzy wołają – Bóg umarł! Nie warto!

Warto!
Żyjmy nadzieją Jego Zmartwychwstania.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Myśli nienazywanie

Złapała mnie zima w kwietniu, a ja się złapałam na tym, że mnie tu dawno nie było. Wiele dni za mną od ostatniego wpisu, a moje myśli jakby się uparły i nie chciały dać zapisać. Poddałam się więc i dużo czasu spędziłam na czytaniu cudzych myśli - dałam się pochłonąć historiom zapisanym na kartach książek.

Chciałabym więcej pisać. Więcej rzeczy wyciągać z kieszeni. Więcej bałaganu mieć w swojej babskiej torebce. Poruszać się szybciej po moim świecie. Mieć zawsze jasne odpowiedzi na ciemne pytania.
Chciałabym zwycięsko wychodzić z wojen toczonych przez myśli.

Mam tak dużo mając tak mało.
Może częściej powinnam łapać drugi oddech i przemierzać morze dystansu.
Dziękuję za wszystko - za wojnę i pokój.
I za tę garść myśli niedomkniętych przelanych dziś na papier...

Zanim...
... odnajdę mój początek
i ułożę ze strzępów nową całość
moje myśli znów się rozbiją o ściany nadchodzącego zmroku.

Przytulam myśli rozdarte niepokojem
do jasności, która dłonią spokojną
- jak ramiona najczulsze -
otula mnie sobą.

Zasypiam zmęczona zimnym krajobrazem,
i przecinaniem samotnych progów
kalecząc stopy na ich ostrzach.

Odpoczywam dopiero po zmroku,
gdzie myśl niespokojna
i złudną mową posolona rana
odnajduje dom w bezdomności.


Pamięć
Jest jakaś
tajemnicza siła w bezmiarze spokoju,
kiedy twój na schodach cień
zwiastuje szelest kroków.

Otwieram drzwi
i zamykam w myślach bezcenność czasu
jest jakaś tajemnicza siła
w rzeczach nienazwaniu

Twój profil
wierzchem dłoni rysuję w półmroku
snując na powiekach
spokojną pajęczynę wspomnień

Trzymam mocno
dzień niedomknięty księżycem
zanim pamięć
wyrzeźbi z dłoni twoje rysy

czwartek, 8 marca 2012

Rozmowy... o miłości

Marzec za oknem. Im bliżej wiosny - tym większy chłód. Wydaje się, że jeszcze wiele musi się wydarzyć zanim wokół się rozjaśni. Jakoś trudno znoszę ostatnie dni składając to na karb przedłużającego się przesilenia wiosennego.
Przedwczoraj koleżanka zapytała mnie czy do niej nie zajrzę. Zajrzałam. Była herbata, potem trochę wina... Potem przyjechał z pracy jej mąż. Gawędziliśmy o starych, akademickich czasach, o tym jak bardzo doświadczenia zrewidowały nasze myślenie, o życiu i ludziach. Niby nic nowego. Rozmowa jak zawsze, ale nagle Wojtek podzielił się "męską stroną" życia i uczuć. Zaczęło się od tego, że ma kolegę - wdowca - który od ponad roku sam wychowuje kilkuletniego synka.
No i stało się.
Ta wizyta u nich wtopiła się w rytm tego o czym ostatnio w ogóle słyszę, rozmawiam czy rozmyślam. Jakby ktoś celowo i z premedytacją odkręcał moje śrubki, które dawno temu zakręciłam na sercu.

Miłość...

Mało o niej wiem, choć widziałam jej różne odcienie. Właściwie poznaję ją wciąż z różnych stron. Jakbym z przepastnego pudełka co chwilę wyciągała coś innego i szukała odpowiedzi na pytanie co to jest? jaki ma kolor? do czego służy? gdzie postawić?

Wiem jedynie, że jest cudem, który rodzi się na różne sposoby.

Wiem, że czasami jest jak iskra, która nagle rozpala ognie pomiędzy ludźmi.

Czasem myślisz, że nic się nie dzieje, aż nagle dociera gdzieś do mózgu odkrycie, że jest ktoś obok z kim możesz podjąć największe ryzyko bycia razem.

Czasami rodzi się spokojnie. Z przyjaźni, wspólnego dzielenia różnych chwil, bycia gdzieś w pobliżu i nie fruwają nad głową fajerwerki, nie ma ekscytujących motyli w brzuchu, ale spieszysz komuś na spotkanie, bo... no właśnie.

Czasami z "ognia wielkiej miłości" pozostaje pył, bo została pomylona z zauroczeniem, albo dajesz się zwyczajnie nabrać na to co nie jest miłością.

Dlatego wiem, że miłość rodzi się z poznania drugiej osoby, bo inaczej jest przekłamana i powoduje wiele rozczarowań. Dopiero wtedy można dokonać autentycznego wyboru spomiędzy tylu innych. I nie mówisz wtedy potem, że... ona czy on był czy była inna lub inny, bo po prostu wiesz jaki ten ktoś jest - znasz go - i akceptujesz go/ją takim/taką jakim/jaka jest.

Miałam wystarczająco złamane serce, żeby dostrzec co jest ważne, kiedy chodzi o drugiego człowieka, kiedy ktoś komuś daje szansę, albo kiedy na czyjś widok rozpalają się oczy lub kiedy ktoś zwyczajnie z powodu miłości lub jej braku cierpi.

Miłość.... daje nadzieję, napędza marzenia.... daje pozytywnego kopa, sprawia, że stajemy się odrobinę lepsi dając z siebie.
I jeśli się kocha, to trzeba się tym cieszyć, bo miłość zakochana nie trwa wiecznie. Zmienia swoje oblicze, kształtuje się na nowo w doświadczeniach, czasami bywa trudna i bolesna i zwyczajnie trzeba o nią walczyć od nowa. Myślę też, że jeśli się kocha, to trzeba dać sobie osobistą przestrzeń na swoje własne "ja", na relacje z przyjaciółmi, czasem na urlop bez siebie - w zaufaniu.

Po wtorkowej rozmowie z koleżanką uświadomiłam sobie, że przez całe moje życie ludzie uważali, że mają prawo mówić mi, czego nie mogę zrobić, do czego się nie nadaję, albo co powinnam zrobić, a czego nie, albo co jest dla mnie właściwe, a co nie jest. Dałam się złapać w tę pułapkę.

Życie pokazało mi, że zamykając się na miłość - godzimy się na samotność gorszą niż największa ciemność. I mimo wszystko myślę, że lepiej kochać ze złamanym sercem niż tkwić w ciemnościach.

Bo ciemności i samotność są gorsze niż miłość bez wzajemności lub nawet złamane czymkolwiek serce.

Tak mi się przypomniała mi się piosenka zespołu The Cure. Jej cover śpiewa Adele...

Gdybym miała dodać do tej piosenki trochę słów, napisałabym:
"Kiedykolwiek jestem z Tobą sama,
sprawiasz, że czuję się jakbym przybiła do portu,
oddycham krystalicznym powietrze wolności
i odnajduję upragniony spokój".

Dodałabym ich jeszcze wiele, ale niech wystarczy to:


piątek, 2 marca 2012

Codzienność...

Wieje - i to tak mocno, że mam wrażenie, że jak wyjrzę z okna - wywieje mnie całą no i miałam już dziś chwilowy brak prądu.
 
Świat to szalone miejsce.
Wydaje się, że już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć, a tu... niesamowicie dobrze było usłyszeć głos dawno nie widzianej koleżanki, potem dowiedzieć się, że czeka na mnie list od mojej dawnej pani profesor z liceum, znaleźć na skrzynce e-mail wiadomość, że długo oczekiwana przesyłka nadejdzie lada chwila, w drodze z pracy do domu słyszeć ćwierkające ptaki i ze zdumieniem odkryć, że w księgarni - którą do tej pory omijałam z daleka - są książki jednego z moich ulubionych autorów, na które "polowałam" od dawna.

Tak. Jeden dzień wystarczy, żeby zobaczyć jak dobre są zwyczajne chwile: wiadomości w telefonie, na e-mailu, przygody w drodze do domu, nawet trochę ciemności.

A jutro będę piekła chleb. Jego zapach znów mi przypomni, że są na tym świecie zadziwiająco dobre rzeczy - nawet jeśli przychodzą w zwykłości i drobiazgach.

niedziela, 26 lutego 2012

Strach

Wczoraj nie udały mi się drożdżowe bułeczki, a dziś zbyt szybko niedziela pierzcha mi spod palców. Wręcz namacalnie czuję upływający czas.
Raz słońce, potem śnieg, trochę błękitu nieba i ten chłód na sam koniec dnia.
Znów dziś zmarzłam wracając do domu.

Samo życie.
Coś się uda, coś innego nie, coś się kończy, coś zaczyna.
Kiedy czujesz na plecach powiew cieplejszego powietrza, nagle dopadnie cię okruch zimy.
Samo życie. 
Nie da się przygotować na wszystko i zabezpieczyć z każdej strony. 
Nie da się wszystkiego przewidzieć.
I w tym strachu zapobiegania o rzeczy, których nawet nie jesteśmy w stanie skontrolować - wiele rzeczy przepłynie przez palce.  A przecież w życiu nie chodzi o strach i odpowiedź na pytanie: dlaczego?
Bo czasami nie ma odpowiedzi na takie pytania.
Czasami odpowiedzi, które są - nie wystarczą.
Czasami by ruszyć do przodu - odpowiedzi nie są konieczne. 
Najfajniejszą stroną życia jest jego nieobliczalność, która choć może zaprowadzić cię w różne miejsca - nawet tam, gdzie niekoniecznie zechcesz pójść - to pokaże wiele dobrych miejsc i niezwykłych ludzi.

Czasami zmagasz się i zmagasz, aż nagle stajesz nad brzegiem rozległego oceanu i dostajesz swoją odpowiedź i kolejna ścieżka staje otworem.
Cierpliwość wobec życia - swojego czy cudzego - to klucz. I przyjmowanie ludzi takimi jakimi są. Nikt z nas nie jest ideałem. Każdy z nas ma swoje lepsze czy gorsze momenty i czasami musi przemierzyć ogromne połacie ziemi, żeby po prostu żyć.

Najpiękniejszym momentem zawsze będzie ten, w którym zaczyna się rozumieć, że nie ma nieważnych chwil i że wszystko ma swoje znaczenie. 
I nie - to nie tak, że na siłę doszukuję się jakiegoś ukrytego znaczenia we wszystkim co mnie spotyka, bo nie jestem w stanie. Tak jak nie jestem w stanie kochać wszystkich ludzi.

czwartek, 23 lutego 2012

Rozmowy o Bogu

Tak sobie przeglądałam stare notatki, e-maile od znajomych, wiadomości na jednym z portali społecznościowych i wygrzebało mi się takie o to coś....
Dzielę się, bo myślę, że warto.
Z pozdrowieniami dla czytających :)

Definicja wiary

- Pozwólcie, że wyjaśnię wam problem jaki nauka ma z religią.

Niewierzący profesor filozofii stojąc w audytorium wypełnionym studentami zadaje pytanie jednemu z nich:
- Jesteś chrześcijaninem synu, prawda?
- Tak, panie profesorze.
- Czyli wierzysz w Boga.
- Oczywiście.
- Czy Bóg jest dobry?
- Naturalnie, że jest dobry.
- A czy Bóg jest wszechmogący? Czy Bóg może wszystko?
- Tak.
- A Ty - jesteś dobry czy zły?
- Według Biblii jestem zły.

Na twarzy profesora pojawił się uśmiech wyższości - Ach tak, Biblia!

- A po chwili zastanowienia dodaje:
- Mam dla Ciebie pewien przykład. Powiedzmy że znasz chorą i cierpiącą osobę, którą możesz uzdrowić. Masz takie zdolności. Pomógłbyś tej osobie? Albo czy spróbowałbyś przynajmniej?
- Oczywiście, panie profesorze.
- Więc jesteś dobry...!
- Myślę, że nie można tego tak ująć.
- Ale dlaczego nie? Przecież pomógłbyś chorej, będącej w potrzebie osobie, jeśli byś tylko miał taką możliwość. Większość z nas by tak zrobiła. Ale Bóg nie.

Wobec milczenia studenta profesor mówi dalej:
- Nie pomaga, prawda? Mój brat był chrześcijaninem i zmarł na raka, pomimo że modlił się do Jezusa o uzdrowienie. Zatem czy Jezus jest dobry? Czy możesz mi odpowiedzieć na to pytanie?

Student nadal milczy, więc profesor dodaje:

- Nie potrafisz udzielić odpowiedzi, prawda? - aby dać studentowi chwilę zastanowienia profesor
sięga po szklankę ze swojego biurka i popija łyk wody.
- Zacznijmy od początku chłopcze. Czy Bóg jest dobry?
- No tak... jest dobry.
- A czy szatan jest dobry?
Bez chwili wahania student odpowiada
- Nie.

- A od kogo pochodzi szatan?

Student aż drgnął:
- Od Boga.
- No właśnie. Zatem to Bóg stworzył szatana. A teraz powiedz mi jeszcze synu - czy na świecie istnieje zło?
- Istnieje panie profesorze ...
- Czyli zło obecne jest we Wszechświecie. A to przecież Bóg stworzył wszechświat, prawda?
- Prawda.
- Więc kto stworzył zło? Skoro Bóg stworzył wszystko, zatem Bóg stworzył również i zło. A skoro zło istnieje, więc zgodnie z regułami logiki także i Bóg jest zły.

Student ponownie nie potrafi znaleźć odpowiedzi..

- A czy istnieją choroby, niemoralność, nienawiść, ohyda? Te wszystkie okropieństwa, które pojawiają się w otaczającym nas świece?


Student drżącym głosem odpowiada - Występują.

- A kto je stworzył?


W sali zaległa cisza, więc profesor ponawia pytanie
- Kto je stworzył?
Wobec braku odpowiedzi profesor wstrzymuje krok i zaczyna się rozglądać po audytorium. Wszyscy studenci zamarli.
- Powiedz mi - wykładowca zwraca się do kolejnej osoby - Czy wierzysz w Jezusa Chrystusa synu?

Zdecydowany ton odpowiedzi przykuwa uwagę profesora:
- Tak panie profesorze, wierzę.

Starszy człowiek zwraca się do studenta:

- W świetle nauki posiadasz pięć zmysłów, które używasz do oceny otaczającego cię świata. Czy kiedykolwiek widziałeś Jezusa?
- Nie panie profesorze. Nigdy Go nie widziałem.
- Powiedz nam zatem, czy kiedykolwiek słyszałeś swojego Jezusa?
- Nie panie profesorze.
- A czy kiedykolwiek dotykałeś swojego Jezusa, smakowałeś Go, czy może wąchałeś? Czy kiedykolwiek miałeś jakiś fizyczny kontakt z Jezusem Chrystusem, czy też Bogiem w jakiejkolwiek postaci?
- Nie panie profesorze. Niestety nie miałem takiego kontaktu.
- I nadal w Niego wierzysz?
- Tak.
- Przecież zgodnie z wszelkimi zasadami przeprowadzania doświadczenia, nauka twierdzi że Twój Bóg nie istnieje... Co Ty na to synu?
- Nic - pada w odpowiedzi - mam tylko swoją wiarę.
- Tak, wiarę... - powtarza profesor - i właśnie w tym miejscu nauka napotyka problem z Bogiem. Nie ma dowodów, jest tylko wiara.

Student milczy przez chwilę, po czym sam zadaje pytanie:

- Panie profesorze - czy istnieje coś takiego jak ciepło?
- Tak.
- A czy istnieje takie zjawisko jak zimno?
- Tak, synu, zimno również istnieje.
- Nie, panie profesorze, zimno nie istnieje.

Wyraźnie zainteresowany profesor odwrócił się w kierunku studenta. Wszyscy w sali zamarli. Student zaczyna wyjaśniać:

- Może pan mieć dużo ciepła, więcej ciepła, super-ciepło, mega ciepło, ciepło nieskończone, rozgrzanie do białości, mało ciepła lub też brak ciepła, ale nie mamy niczego takiego, co moglibyśmy nazwać zimnem. Może pan schłodzić substancje do temperatury minus 273,15 stopni Celsjusza (zera absolutnego), co właśnie oznacza brak ciepła - nie potrafimy osiągnąć niższej temperatury. Nie ma takiego zjawiska jak zimno, w przeciwnym razie potrafilibyśmy schładzać substancje do temperatur poniżej 273,15stC. Każda substancja lub rzecz poddają się badaniu, kiedy posiadają energię lub są jej źródłem. Zero absolutne jest całkowitym brakiem ciepła. Jak pan widzi profesorze, zimno jest
jedynie słowem, które służy nam do opisu braku ciepła. Nie potrafimy mierzyć zimna. Ciepło mierzymy w jednostkach energii, ponieważ ciepło jest energią. Zimno nie jest przeciwieństwem ciepła, zimno jest jego brakiem.

W sali wykładowej zaległa głęboka cisza. W odległym kącie ktoś upuścił pióro, wydając tym odgłos przypominający uderzenie młota.

- A co z ciemnością panie profesorze? Czy istnieje takie zjawisko jak ciemność?
- Tak - profesor odpowiada bez wahania - czymże jest noc jeśli nie ciemnością?
- Jest pan znowu w błędzie. Ciemność nie jest czymś, ciemność jest brakiem czegoś. Może pan mieć niewiele światła, normalne światło, jasne światło, migające światło, ale jeśli tego światła brak, nie ma wtedy nic i właśnie to nazywamy ciemnością, czyż nie? Właśnie takie znaczenie ma słowo ciemność. W rzeczywistości ciemność nie istnieje. Jeśli istniałaby, potrafiłby pan uczynić ją jeszcze ciemniejszą, czyż nie?

Profesor uśmiecha się nieznacznie patrząc na studenta. Zapowiada się dobry semestr.

- Co mi chcesz przez to powiedzieć młody człowieku?
- Zmierzam do tego panie profesorze, że założenia pańskiego rozumowania są fałszywe już od samego początku, zatem wyciągnięty wniosek jest również fałszywy.

Tym razem na twarzy profesora pojawia się zdumienie:

- Fałszywe? W jaki sposób zamierzasz mi to wytłumaczyć?
- Założenia pańskich rozważań opierają się na dualizmie - wyjaśnia student - twierdzi pan, że jest życie i jest śmierć, że jest dobry Bóg i zły Bóg. Rozważa pan Boga jako kogoś skończonego, kogo możemy poddać pomiarom. Panie profesorze, nauka nie jest w stanie wyjaśnić nawet takiego zjawiska jak myśl. Używa pojęć z zakresu elektryczności i magnetyzmu, nie poznawszy przecież w pełni istoty żadnego z tych zjawisk. Twierdzenie, że śmierć jest przeciwieństwem życia świadczy o ignorowaniu faktu, że śmierć nie istnieje jako mierzalne zjawisko. Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, tylko jego brakiem. A teraz panie profesorze proszę mi odpowiedzieć - czy naucza pan studentów, którzy pochodzą od małp?
- Jeśli masz na myśli proces ewolucji, młody człowieku, to tak właśnie jest.
- A czy kiedykolwiek obserwował pan ten proces na własne oczy?

Profesor potrząsa głową wciąż się uśmiechając, zdawszy sobie sprawę w jakim kierunku zmierza argumentacja studenta. Bardzo dobry semestr, naprawdę.

- Skoro żaden z nas nigdy nie był świadkiem procesów ewolucyjnych i nie jest w stanie ich prześledzić wykonując jakiekolwiek doświadczenie, to przecież w tej sytuacji, zgodnie ze swoją poprzednią argumentacją, nie wykłada nam już pan naukowych opinii, prawda? Czy nie jest pan w
takim razie bardziej kaznodzieją niż naukowcem?

W sali zaszemrało. Student czeka aż opadnie napięcie.

- Żeby panu uzmysłowić sposób, w jaki manipulował pan moim poprzednikiem, pozwolę sobie podać panu jeszcze jeden przykład - student rozgląda się po sali - Czy ktokolwiek z was widział kiedyś mózg pana profesora?

Audytorium wybucha śmiechem.

- Czy ktokolwiek z was kiedykolwiek słyszał, dotykał, smakował czy wąchał mózg pana profesora? Wygląda na to, że nikt. A zatem zgodnie z naukowa metodą badawczą, jaką przytoczył pan wcześniej, można powiedzieć, z całym szacunkiem dla pana, że pan nie ma mózgu, panie profesorze. Skoro nauka mówi, że pan nie ma mózgu, jak możemy ufać pańskim wykładom, profesorze?

W sala zapada martwa cisza. Profesor patrzy na studenta oczyma szerokimi z niedowierzania. Po chwili milczenia, która wszystkim zdaje się trwać wieczność profesor wydusza z siebie:

- Wygląda na to, że musicie je brać na wiarę.
- A zatem przyznaje pan, że wiara istnieje, a co więcej - stanowi niezbędny element naszej codzienności. A teraz panie profesorze, proszę mi powiedzieć, czy istnieje coś takiego jak zło?
Niezbyt pewny odpowiedzi profesor mówi - Oczywiście że istnieje. Dostrzegamy je przecież każdego dnia. Choćby w codziennym występowaniu człowieka przeciw człowiekowi. W całym ogromie przestępstw i przemocy obecnym na świecie. Przecież te zjawiska to nic innego jak właśnie zło.

Na to student odpowiada:

- Zło nie istnieje panie profesorze, albo też raczej nie występuje jako zjawisko samo w sobie. Zło jest po prostu brakiem Boga. Jest jak ciemność i zimno, występuje jako słowo stworzone przez człowieka dla określenia braku Boga. Bóg nie stworzył zła. Zło pojawia się w momencie, kiedy człowiek nie ma Boga w sercu. Zło jest jak zimno, które jest skutkiem braku ciepła i jak ciemność, która jest wynikiem braku światła.

Profesor osunął się bezwładnie na krzesło.

PS.
Tym drugim studentem był Albert Einstein. Einstein napisał książkę zatytułowaną "Bóg a nauka" w roku 1921.

wtorek, 21 lutego 2012

Pomiędzy zwykłością a niezwykłością

Zapodziałam się gdzieś.

Gdzieś pomiędzy wydarzeniami, a wierszami swoich myśli.
Nie umiałam ich przelać na ramkę bloga i o nich opowiedzieć dlatego takie milczenie.

Ale jestem. Uzbierałam się do kupy dziękując za dar cierpliwości, który pozwala mi przetrwać różne chwile. 

Jutro znów życie się zatrzyma na chwilę. Usłyszę że jestem prochem marnym.
Jestem.
Wiem o tym.

Codziennie czuję odrobiny popiołu w moich włosach - bez względu czy to post czy karnawał.
Życie stale mi o tym przypomina.

Tak jak i o tym, że wciąż oscylujemy pomiędzy czymś.
Bawimy się, by za chwilę dostać garść popiołu na głowę.
Żyjemy, by za chwilę o życie walczyć.
Śmiejemy się, by za chwilę płakać

Właśnie dlatego lubię tu i teraz.
Te wszystkie fajne i niefajne rzeczy, które się przytrafiają. Czasami koszmarne trudności z którymi się mierzę, nieoczekiwane dobro, którego doświadczam.
No i przez ludzi wśród których żyję.
To dzięki nim i przez nich moje życie ma szczególny smak, choć czasami trudny do wchłonięcia.





sobota, 11 lutego 2012

Wodospady...

Uczucia są jak niebo.
Czasami piękne, innym razem groźne, opadające deszczem lub dające ciepło słońca.
Czasami są błękitne, innym razem groźne, mruczące nadchodzącą burzą lub siejące orzeźwienie letni deszcz.

Potrafią być nieobliczalne.
Czasami stąpasz po nich ostrożnie - jak po porannej rosie bosymi stopami. Są też chwile, gdy odważnie poruszasz się w ich gąszczu dokładnie określając ich stan i jakość. Czasami uciekasz od nazywania ich po imieniu, albo zwyczajnie nie wiesz jakie kwiaty hodujesz w tym przedziwnym ogrodzie uczuć i musisz sobie kupić specjalną książkę do ich oznaczania.

Można o nich napisać setki tysięcy rozmaitych słów, ale i tak pozostaną jak wielka tajemnica.

Czasami ktoś wylewa swoje uczucia na innych.
Jest jak nagle przerwana tama niszcząca wszystko po drodze. Nie wystarczy przeciwdeszczowy płaszcz i parasol. Są chwile, kiedy musisz się zmierzyć z siłą większą od twojej.

Myślę, że o świat uczuć, które nosimy w sobie trzeba dbać. Zatroszczyć się jak o każdą inną rzecz, doświadczenie czy sprawę w życiu, żeby nie stać się wodospadem niszczącym ogrody uczuć innych.

Rana zadana przed wodospad goi się dłużej. I czasami brakuje pomysłów na jej zagojenie.


sobota, 4 lutego 2012

Gdzieś obok nas...

Dokładnie tydzień temu zaczęłam czytać książkę (Stephen Chbosky - Charlie), którą pochłonęłam w kilka godzin. To co najbardziej poraża - to przejmujący obraz dorastania i poszukiwania drogi do siebie. Dwa ostatnie listy pisane do przyjaciela wyciągniętego gdzieś z książki adresowej dosłownie wcisnęły mnie w fotel.

Książka niełatwa, bo porusza sporo emocji. Wywołuje lawinę myśli jednym zdaniem, które w gąszczu opowieści nagle sprawia, że serce bije szybciej lub zamykasz książkę gwałtownie z zamysłem nie czytania jej dalej. 

Myślałam po tej lekturze o tym, że obok nas toczą się zwyczajne, ludzkie historie, zwyczajne życie urozmaicane różnymi epizodami. Kształtują nas doświadczenia i relacje. Nasza historia wplata się w historię innych ludzi i czasami mocno uświadamiasz sobie jak bardzo wszystko, co wydarza się w naszym życiu i co przez nie oddziałuje na innych - nie pozostaje obojętne. Właśnie dlatego stajemy się współodpowiedzialni za drugiego człowieka: za gesty wykonane w stosunku do niego, za wypowiedziane słowa, za okazaną dobroć, zrodzoną nagle miłość, rzucone kłamstwo, strach, różne formy ucieczki i tyle rzeczy, które z pozoru wydają się błahe.

Mam mały chaos w mojej głowie do dziś.
Bo świat dorastania - obojętnie w jakim czasie i miejscu - będzie zawsze taki sam.
Nie mówię tu o dragach, seksie i alkoholu.

Mówię o tym, że nie należy do łatwych.


środa, 1 lutego 2012

Braki....

Pod nogami skrzypiące pozostałości śniegu, para buchająca z kominów, ledwo dyszące samochody,  ruch dużo mniejszy niż normalnie, zakapturzone i opatulone postaci przemykające się ulicami...

Zimno.

I tylko niebieskie niebo i słońce rozlewające się promieniami po świecie utrzymują mnie przy nadziei na to, że istnieje cieplejszy świat.

Wracając z pracy myślałam o sercach skutych lodem. O nienawiściach, wzajemnych niechęciach, aferach, plotkach, złych słowach, braku porozumienia, cieszeniu się z cudzych upadków.

Mróz w sercu rodzi się z braków

Tam, gdzie brak dobra - rodzi się zło
Tam, gdzie brak światła - rodzi się ciemność
Tam, gdzie brak nadziei - rodzi się pustka
Tam, gdzie brak miłości - rodzi się samotność

Potrzebna nam perspektywa błękitnego nieba i promieni słońca w sercu, żeby mieć nadzieję na cieplejszy świat.


wtorek, 31 stycznia 2012

Zimno...


Zimno... Ale tak naprawdę.

Wiem, że to żadne odkrycie, kiedy za oknem -15 stopni, a w kalendarzu po prostu zima. Moja egzystencja reaguje na to zgodnie z jednym z praw fizyki - odwrotnie proporcjonalnie - im mniej stopni za oknem tym poziom mojego nieszczęścia wzrasta.
Zatęskniłam za odrobiną ciepła. Za lepszymi rękawiczkami, cieplejszą czapką, dobrym słowem. Jak dobrze, że jest malina z herbatą i koc.

Chyba urodziłam się z genem nie lubienia wszelkiego rodzaju zimna.
Zimno jest jak macka otaczająca z każdej strony i wciskająca się w każdy zakątek ciała.
Zimno na dworze, zimno w sercu, zimno w ręce, zimno w duszy, zimno wszędzie tam, gdzie na to pozwolę.  

Z zimnem jest jak z mgłą. Spowija cię wszędzie i wciska się w każdy zakątek. Tę na drodze przy zachowaniu ostrożności i odpowiednich świateł da się przeżyć, ale jeśli ma się mgłę w sercu - można nawet nie zauważyć, że się zbłądziło.

Ps. Wiem, że zbyt wcześnie na wielkopostne tory, ale właśnie teraz poświęcam trochę swojego czasu na naukę tego utworu. To zdecydowanie wprowadza mnie już na progi Wielkiego Postu. Żeby nie czuć się zbyt samotnie podrzucam Drogim Czytaczom fragment mojego zadania specjalnego z nadzieją, że się spodoba.

niedziela, 29 stycznia 2012

Gdziekolwiek będziesz...

Uff... 
Przenosiny zakończone. Zajęło mi to trochę klikania, kopiowania i przenoszenia, ale warto było. Za kilka dni zamknę starego bloga i będę już tylko tutaj.


Dawno tak nie odpoczywałam jak przez te dwa dni. Jest mi dobrze po spotkaniu długo oczekiwanym i zrozumieniu jeszcze większym.
A potem kolejne spotkanie, pachnąca kolacja i kolejne zrozumienie, niespodzianki i prosta radość, bo ktoś jest po prostu szczęśliwy.

I tak mi się przypomniała - zaśpiewała piosenka z dawnych czasów.
Piosenka o ludzkich relacjach.
Wszystko przemija. Jest w tym jakiś szczególny sens. Jakiś wyjątkowy smak życia, kiedy zostawia się za sobą kolejne dni, uczy rozumieć ludzi, cenić czas spędzony razem, nie szukać w nim tylko siebie, słuchać, cieszyć się drobiazgami, które sprawiają im radość i po prostu być. A ponad to mocując się z dniem dzisiejszym, dostrzegać jego drobiazgi i okruchy dobra, które ze sobą przynosi i nie liczyć samego tylko zysku czy zwycięstwa nad słabością innych.
W ostateczności i tak pozostaje z nas tylko pamięć, którą przykrywa kurz czasu.

Zapisałam dziś w pamięci chłopaka płaczącego w pociągu, książkę która sama się czytała w empikcafe, mroźne oczekiwanie na autobus linii 520, kawę wypitą przy akompaniamencie śmiesznych dowcipów pewnego szacownego profesora, zapachu świeżo upieczonych ciastek w cukierni, które same zapraszały żeby je zjeść. No i spotkania. Rozmowy. Dobroć i radość.

Takie chwile jak dziś odnawiają na nowo moje relacje z ludźmi samą sobą.

xxxxxxxxxx

Zawsze pamiętaj o tym, że możesz liczyć na przyjaźń silniejszą niż sztorm życiowy, miłość rozumiejącą i przygarniają w każdym doświadczeniu oraz na zaufanie mocniejsze niż rozczarowanie.

Zatem...
Gdziekolwiek będziesz, cokolwiek się stanie...
...zawsze znajdziesz miejsce przy moim stole.


środa, 25 stycznia 2012

Ciemność...

Byłam dziś w kinie na "W ciemności". Wyszłam z głową pełną myśli i obrazów. Muszę powiedzieć, że to nie jest film o wojnie, holokauście, Żydach, Polakach, Niemcach czy Ukraińcach. To niezwykły film o ludziach. Nie ma tu tylko złych i dobrych. Są różne oblicza i różne skale szarości. Są prostacy i wykształceni, są pieniądze i honor, jest rodząca się odpowiedzialność i trudna przyjaźń. Jest też dramat, zdrada, miłość, nadzieja i jej brak. Jest utrata wiary i jej poszukiwanie. Jest strata przyjaciela, ból i odwet.

Poruszamy się w autentycznych ciemnościach. Światło jeśli już jest - to jest komfortem. Nic nie jest przejaskrawione i nadęte. Nie ma hollywoodzkiego zakończenia. Dobrzy nie otrzymują swej nagrody, a źli swojej kary.

Jest za to sama istota życia. Jest człowiek, który przeżywa życie w traumie i w najgorszych warunkach jakie mogą istnieć. Ale jest też w tym miłość.

Film daje do myślenia. Mówi o tym, że jesteśmy tacy jacy jesteśmy, i że przytrafia się nam to, co się przytrafia, a nie to, na co zasługujemy.

Ps. I znów coś na dobranoc, bo muzyka jest czasami jak powietrze do oddychania.


Scars on 45 - Hearts on fire

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Zmierzchowo

Brodziłam dziś w „ciapkowatości”  mokrego śniegu. Niby zima, ale jednak niezima. Moje miasto już nie urzeka pięknem światełek i nie zapowiada świecących niespodzianek. W drodze do pracy przypominam sobie mój dziecinny park jesienią, w którym liści spadało z drzew tak dużo, że można było się w nich schować, zakopać i brodzić…

Dziś brodzę po moim zimowo-niezimowym mieście przeskakując kałuże, uważając na lód, zakopując się w śniegu… Tak – czas płynie z prędkością światła. Jeszcze nie tak dawno mój dziecinny park jesienią, a teraz trochę smutne miasto. Jeszcze nie tak dawno choinkowe światełka, radosna Epifania, a tu już Jezus pozwala się ochrzcić w wodach Jordanu i zbiera uczniów… Kiedy On zdążył dorosnąć?
Można przegapić czas dorastania jeśli wciąż tkwi się w kołysce.

Czas płynie z prędkością światła. Już zmierzch dawno osiadł mi na powiekach, a jutro znów wstanie kolejny świt. Pomiędzy zmierzchem a świtem wiele się znów wydarzy. Doczytam kolejne linijki pasjonującej lektury, coś popiszę, przez głowę przebiegnie mi stado myśli, zapłacze za ścianą dziecko sąsiadów, a padający nocą śnieg na chwilę przykryje brzydotę „ciapkowatości”.

Ps. Coś na dobranoc :)

Rosi Golan – everything is brilliant

Dryfowanie

Miałam kolejny, pracowity tydzień – włącznie z weekendem. To dobrze. Praca w jakiś dobry sposób pozwala mi zapanować nad tą częścią siebie, która popadła w kłopoty.  Dużo robić i nie pozwalać sobie na emocje.  Wcześniej działało, dziś niekoniecznie. Może to dlatego, że zaczęłam pozwalać sobie na „parowanie” emocji. Nawet nie wiedziałam co w sobie noszę. Teraz nawet nie jestem w stanie powiedzieć co jeszcze znajdę w środku siebie.
Czasami zwyczajnie się poddaję, przyznaję, że to kim jestem albo to co robię to po prostu kolejny beznadziejny przypadek. Czasami  jestem już zbyt zmęczona, by dalej walczyć. Czasami nic nie widzę, żadnej ścieżki. Jest tak ciemno jakby nigdy już nie miało zapalić się światło. Czasami jest tak jakby nic dobrego nie miało mnie spotkać. Poddaję się. Czasami na dłużej, czasami na krócej. Moja koleżanka z pracy mówi, że takie stany to porażka, że nie zdajemy egzaminu z własnego życia, z wiary w Boga. Gdzieś jest tu część racji. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie jestem jak samochód, któremu wymieni się część i będzie działał. Potrzebuję czasu. A i tak wiem, że nigdy nie będę działać jak powinnam.
Więc… daję sobie spokój i się wycofuję na chwilę. Paradoksalnie – odpoczywam wtedy, zbieram się do kupy, pozwalam sobie na chwile słabości i łatam na nowo dziury w sercu. Potem, kiedy już znów potrafię zaczerpnąć powietrze pełną piersią, znów zaczyna się prawdziwa praca.
Praca polegająca na znalezieniu nadziei tam, gdzie wydaje się, że nie ma jej ani trochę.

niedziela, 15 stycznia 2012

Wyjątkowa inaczej

Dawno tu nie zaglądałam. Przyznam, że nie miałam siły żeby się zebrać i napisać kilka słów.  Trudny tydzień za mną.
Kilka dni temu miałam dziwną rozmowę. Zdumiał mnie mój kolega z pracy, który usiłował mi wmówić, że kobieta tylko czeka i cieszy się, kiedy mężczyzna jej wyzna, że jest jej niegodzien, i że ona jest taka wspaniała i idealna.  I że tak naprawdę powinna sobie znaleźć kogoś lepszego od niego, bo „na coś lepszego” zasługuje. Dwa razy w życiu usłyszałam takie stwierdzenia. Raz w szkole średniej, a potem na studiach. I uwierzcie mi – nie czułam się ani tak wyjątkowo, ani tak super, ani tak bardzo lepsza od chłopaków, którzy mi to mówili -  jak zapewniał mnie mój kolega. Nie cieszyłam się z tych słów i wolałabym, żeby w przyszłości już nikt mi ich nigdy nie powiedział. Po tych rozmowach czułam się upokorzona i wyjątkowa „inaczej”. Jakbym już więcej nigdy nie miała szans na miłość, bo jak można określić poziom zasługiwania na kogoś? Jak go zbadać lub odmierzyć? Mam się „stoczyć” żeby ktoś kogo się kocha, pokochał i mnie?
„Zasługujesz na lepszego” to często tchórzostwo lub prosta chęć pozostawienia kobiety bez tzw. „poczucia skrzywdzenia”. Gdyby mężczyzna kobietę kochał – nawet gdyby gdzieś w środku siebie czuł, ze rzeczywiście ona jest „lepsza” od niego – to myślę, że próbowałby o  nią zawalczyć mimo wszystko.  Gdzieś wyczytałam, że niektórzy faceci wymagają reedukacji, bo typ obecnie dominujący to tacy, którzy przechodzą płynnie od jednej mamusi do drugiej. A ja się zastanawiam dla kogo matki wychowują synów? Bo najczęściej chyba są tak egoistyczne, że wychowują ich dla siebie.

…   …   …   …   …   …

Niedzielny wieczór. Znów coś się we mnie szarpie. A może po prostu szamocę się sama ze sobą. Czuję na sobie każdą najmniejszą emocję. Nawet cudzą. Mieszają się ze sobą, a mi trudno je rozgraniczyć. Czuję się jak stary rupieć. Trudny tydzień za mną, a nie szykuje się lepszy. Urlopy, zwolnienia, co dzień ktoś inny chorował, co dzień radzenie sobie z łataniem dyżurów. Dodatkowo nieporozumienia, naciski,  czasami trudne słowa, wszechobecne plotki. Ale nie to sprawiło, że czuję się dziś jak stary rupieć. Za ten stan „starego rupiecia” mogę za to winić tylko siebie.  Za to, że w sobotni wieczór miałam nieoczekiwanego gościa, a w związku z tym wyczerpującą rozmowę, po której czuję się do dziś zmęczona i rozbita.
Świat to przecież piękne miejsce do życia. Po co dodatkowo go psuć? Jest na nim tyle miejsca do mieszkania, tyle rzeczy do zobaczenia, tylu ludzi do poznania, tyle wydarzeń do przeżycia.  Chciałabym, żeby ludzie po prostu pozwolili żyć sobie nawzajem.  Żeby każdy z nas miał kogoś przy kim czuje się dobrze bez względu na to kiedy i w jakich okolicznościach się go spotyka, żeby miało się pewność że to „swój” człowiek, który chce dla ciebie dobrze, który przyśle e-maila, napisze śmiesznego sms-a, będzie gotowy być, kiedy trzeba być, który czasem o tobie pomyśli,  chce dla ciebie  dobrze. I odwrotnie.
Jesteśmy sobie potrzebni – obojętnie jak to nazwiemy: nieznajomi z przystanku autobusowego, koledzy i koleżanki z pracy, przyjaciele, bratnie dusze czy małżonkowie… Wystarczy odrobina wzajemnej życzliwości. Kilka dobrych słów i gestów.
Świat może znów stać się przyjaźniejszy i lepszy. A to zależy tylko od nas.

niedziela, 8 stycznia 2012

Jest mi tak, jakby już...

Dotąd doszliśmy.
Tu się rozwiązały koniec z początkiem…
…Nikt nie przypływa po nas. Puste oceany…
… Jest mi tak, jakby już było za późno…

Nie. To nie tak że mam jakiś paskudny nastrój. Wręcz przeciwnie. Włączyłam sobie starą muzykę, gdzieś ze staro-studenckich czasów i pamięć po raz kolejny sprawiła mi psikusa wyrzucając na wierzch mnóstwo starych emocji.  Chciałam wczoraj pospacerować, aby ogarnąć cudze tajemnice szumem modlitwy i przemyśleć kilka rzeczy, ale przeszkodził mi w tym deszcz. Chyba czas się przyzwyczaić do pory zimo-deszczowej i przemianować styczeń na styczniopad.  Niemniej jednak trochę myśli przelatuje mi po głowie z myślą błyskawicy. Może po części dlatego, że doświadczyłam czegoś dziwnego, a zarazem trudnego, co wyrzuciło mi z pamięci kilka obrazków i uczuć z nimi związanych.  Szkoda, że nie umiem malować. Może obraz żywiej niż słowo pozwoliłby mi wyrazić to co czuję i myślę.

Przez emocje przemyka mi się zmęczenie. Muszę znów nabrać dystansu do cudzego wiecznego niezadowolenia. No i do kłamstwa, którego niedawno doświadczyłam. Przez to wszystko myślę o nas. Ludziach z krwi i kości. Konkretnych przypadkach – także i sobie – jak również o tych wszystkich, których dane mi poznać tu i tam.
Ileż razy ktoś nas rozczarował – nie takim zachowaniem, o jakim myśleliśmy, nie takim wyborem, którego byśmy oczekiwali, nie takimi słowami, których się spodziewaliśmy.
Są wydarzenia, których nikt z nas nigdy by sobie nie wymyślił, ale przydarzyły się. Ile razy każdy z nas myślał „to nie tak”, „to niesprawiedliwe”, „to nie powinno się zdarzyć”.
Są chwile, kiedy oglądamy na własne oczy okropności wyrządzone przez innych i  przestajemy wierzyć w to, że człowiek może się zmienić. W dodatku czasami doświadczamy zła, po którym przestajemy siebie rozpoznawać i  marzymy tylko o tym, aby mieć dar cofania czasu. Czasami blokujemy pamięć i staramy się żyć tak jakby się nic wokół nas nie wydarzyło i przestajemy być sobą.
Wielokrotnie doświadczymy niezrozumienia. Staniemy się pastwą cudzych języków. Wyrządzimy krzywdy, które na zawsze zmienią innym życie
Jesteśmy tylko ludźmi, których trudno zaszufladkować, i po których trudno się czegokolwiek spodziewać.

I nawet jeśli zatrzymuje nas jakaś ciemność,  wypadamy z drogi bo pojawił się nieoznaczony, ostry zakręt czy nieoczekiwanie lód ściął nas z nóg – to idziemy dalej, bo wierzymy, że w świecie istnieje dobro, o które warto walczyć.  I obojętnie jak to nazwiesz – istnieje miłość, nie ta z motylkami w brzuchu, ale ta chodząca przy ziemi, która walczy o człowieka do końca i  która nie waha się oddać z siebie wszystkiego.

Wiem to – bo doświadczam dobra. Choćby nawet jego drobiazgów czy odprysków, które prostują pokręcone ścieżki. Bo czasami pojawia się ktoś, kto jednym zdaniem wypogadza niebo. Bo czasami czyjaś pogodna twarz, cukierek położony przy komputerze, prosta pamięć o tym, by gdzieś cię zabrać lub coś ci przynieść sprawi, że świat staje się przyjaznym i dobrym miejscem.
Mimo rozczarowań – chcę wierzyć, że istnieje w nas dobro przykryte kurzem doświadczeń i ran, że istnieje w nas studnia miłości, z której każdy może zaczerpnąć.

wtorek, 3 stycznia 2012

Cóż ja z tobą czułości...

Cóż ja z tobą czułości w końcu począć mam
czułości do kamieni do ptaków i ludzi
powinnaś spać we wnętrzu dłoni na dnie oka tam
twoje miejsce niech cię nikt nie budzi
Psujesz wszystko zamieniasz na opak
streszczasz tragedię na romans kuchenny
idei lot wysokopienny
zmieniasz w stękania eksklamacje szlochy
Opisać to jest zabić bo przecież twoja rola
siedzieć w ciemności pustej chłodnej sali
samotnie siedzieć gdy rozum spokojnie gwarzy
w oku marmurów mgła i krople toczą się po twarzy


Styczeń wystartował wyjątkowo szybko. Chciałam znów zatrzymać dla siebie trochę międzyświątecznego czasu, ale jak zwykle mi się nie udało. Popołudnia przychodziły zbyt szybko, a wieczory stały się takie krótkie. Dziś pachnie pomarańczowo-jabłkowo-malinową herbatą z odrobiną porzeczkowej nalewki. Sączę ją powoli żeby zachować jeszcze trochę świątecznego czasu i wolniejszych chwil.

To już rok blogowania, ale nie mam zamiaru nic podsumowywać czy robić jakichś planów. Życie jest zaskakujące samo w sobie i potrafi zburzyć misternie układane plany, mieszać w postanowieniach, wymagać zrobienia czegoś innego niż chcielibyśmy. Nie mam więc postanowień, omijam szerokim łukiem marzenia i pozbywam się pragnień.  Wszak im mniej oczekiwań mamy w stosunku do własnego życia czy do ludzi, którzy nas otaczają – tym mniej czeka nas rozczarowań do przeżycia.
Odkrywam na chwilę swoje serce, by zaraz znów je schować mając świadomość, że nie dam rady w pełni go do końca komuś pokazać. Uszkodzenie wyryte na nim przez zawał życia sprawia, że jego tkanka jest inna niż na większości normalnych serc. Odwiedzam specjalistę, który zakłada na nim swoiste bypassy. Operacja trwa i nie wiem czym i jak się naprawdę skończy.<br><br>
W moich żyłach wciąż płynie depresyjna natura, ale jakby jest już spokojniej. Jakby pierwsze sztormy były już za mną. Na razie nie mogę się jej pozbyć, ale wierzę, że i na nią przyjdzie kiedyś koniec. Wpadłam przez nią w naiwność. Taki mechanizm obronny, który sprawia, że na swój wyjątkowy sposób radzisz sobie z trudnościami. Żeby nie znienawidzić nikogo obok siebie naiwnie myślisz, że nikt nie jest zdolny uczynić komukolwiek zła. Swoisty rodzaj sublimacji, który czasami doprowadza mnie do absurdu. Mimo to jakoś dzięki niej przetrwałam.  Na swój sposób poradziłam sobie ze światem przechodząc ponad wszystko co mnie spotkało i spotyka. Czas jednak pozbyć się tej maski, co zapewne najłatwiejsze nie będzie.

Brakuje mi spacerów. Jakoś ta pogoda wcale mnie do nich nie nastraja. Wręcz przeciwnie – pragnę wrócić do domu i wtulić nos w ogromną ilość zdań zgromadzonych w książkach. Chciałabym jednak do nich powrócić, bo kiedy spaceruję to wyobrażam sobie, że nie jestem sama. Mijam te same miejsca, czasami te same twarze. Wszak te miejsca są moje. Lubię je przemierzać, patrzeć w niebo, słuchać tej samej muzyki sączącej się do uszu przez słuchawki. Przesuwają się w czeluściach mojej głowy wszystkie moje i cudze zmartwienia, sprawy do ogarnięcia, radości do podzielenia. Czasami kołaczą mi się tajemnice złożone w zaufaniu we mnie, a także te tajemnice, które same weszły w moje ręce choć ich nie chciałam. Wiem, że mam w sobie coś z lekarza, który chciałby wszystko uratować i naprawić. Chodzę więc czasami tu i tam po obrzeżach cudzych żyć zastanawiając się nad środkami zaradczymi. Czasami jedno co mogę – to pleść sznur modlitw zawierzający wszelki rodzaj tajemnic.

I na koniec jeszcze… nie lubię tego robić i unikam myślenia w rodzaju „co by było gdyby..”,  ale „gdyby” ktoś zapytał mnie o spełnienie jednego marzenia – to chciałabym dostać możliwość cofnięcia czasu do pewnego września z ubiegłego wieku…