poniedziałek, 30 maja 2011

KLUCZE [5]

Kolejna część – dla tych, którzy zaglądają tu, ale zdecydowanie mają więcej niż 18 lat.

KLUCZE V

Zawsze chciała się z nim kochać w domu, który był jego odbiciem. Drobiazgi, które dobierał z wyrafinowaniem do mieszkania wiele mówiły jej o nim  już wcześniej. Podkreślało mocny charakter, męskość i odkrywało w spory kawałek jego duszy. Przytula policzek do poduszki i czuje zapach, który jeszcze do niedawna tak bardzo ją prześladował, a teraz może cieszyć się nim i wdychać do woli. Nagle przypomina sobie jak pierwszy raz przekroczyła próg jego mieszkania. Zaskoczyło ją niezwykłą dla niego harmonią. Wszystko miało swoje miejsce i pasowało do niego. Szczególnie fortepian z ogromną ilością rozrzuconych nut czy  kilka wręcz muzealnych drobiazgów.
Sama nie wiedziała dlaczego tak się dzieje, ale te wszystkie t-shirty, koszule, a nawet laska pasowało do siebie w tym miejscu. Jakby to mieszkanie było przedłużeniem jego samego i pozwalało mu być i czuć się wolnym i bezpiecznym.


Zaledwie kilka dni temu wylądowali w Jersey, a świat znów przekoziołkował kilka razy za sprawą jego przyjaciela i dyrektorki. Chciała za wszelką cenę zamknąć House’a w szpitalnych ramach. Obiecywała podwyżki, wolność od kliniki, niezależność w doborze pacjentów i nowego zespołu i mnóstwo udogodnień.
Nie zgodził się.
Nie chciał. Zwłaszcza po tym, co przeżył w ramionach Allison.
Przesunął palcami po klawiaturze. Instrument wydał delikatny dźwięk. To wystarczyło, by z kuchni wyjrzała głowa Cameron. Uśmiechnął się pod nosem. Nie wiedział, że była bardzo wrażliwa muzycznie. Co prawda często widział ją w słuchawkach na uszach, ale nie sądził, że może lubić taką muzykę jak on. Wydawało mu się, że jej iPod wrzeszczy rytmami, których nie był w stanie znieść ani przez chwilę. Przesuwa palcami po klawiszach grając jakąś wariację, którą Gary Moore grał tylko na gitarze.
– Teraz wiem, że to może również świetnie zabrzmieć na klawiszach. – Mówi i podsuwa mu pod nos kubek świeżo parzonej kawy. Być może przez chwilę przestanie myśleć o szpitalu, nowej propozycji dyrektorki czy Wilsonie, który wciąż przygląda mu się badawczo.
– Mam coś dla ciebie – mówi i sięga po kopertę leżącą w miejscu nut.
Dwie karty wejściowe na największą imprezę we wszechświecie.
– Monster trucki? – Pyta zdziwiona.
– Tam poszło nam najlepiej. – Mówi przebiegając palcami kolejne klawisze.
– Chcesz… – Łapie jego spojrzenie i już wie.
Powrót do Jersey był zdecydowanie trudniejszy dla niej niż dla niego.

Czuje za sobą jego klatkę piersiową i dłoń wędrującą wzdłuż linii kręgosłupa. Porusza się delikatnie dając mu do zrozumienia, że jeszcze nie śpi i że jego dotyk sprawia jej ogromną przyjemność. Czuje ogarniające ją ramię. Jego nacisk jest zdecydowany. Poddaje mu się i posłusznie odwraca w jego stronę. Przyjmuje jego zapraszające gesty i przysuwa się bliżej. Jak to się dzieje, że nie ma go dosyć i wciąż pragnie czuć jego dłonie. Splata swoje nogi z jego i rozpoczyna wędrówkę w okolicach jego łuków brwiowych i policzków. Twarz. Wie, że on lubi, kiedy właśnie tak wdziera się w jego bezbronność i intymność. Proste i delikatne gesty otwierają go bardzo łatwo. Zresztą teraz nie musi się specjalnie starać. On sam burzy swoje mury i zachłannie oddaje wszystkie części siebie biorąc w zamian ją całą.

Tym razem jednak oboje wyszli z tego obronną ręką. Zapamiętała zdumione oczy Wilsona, który do końca nie wierzył, że TĄ kobietą jest właśnie ona.
- Spodziewałeś się Lisy Cuddy. – Powiedziała tak po prostu, kiedy wpadł do nich do domu, gdzieś pomiędzy pakowaniem 4 a 23 pudła.
- Tak. Niedowiarstwo w stosunku do House’a to moja druga natura. – Odpowiedział.
- Wiesz, że to wyklucza przyjaźń.
- Wiem. Nie rozumiałem wtedy, że to właśnie mnie potrzebuje mnie bardziej. Myślałem, że ona jest jego wyborem i że tłumi uczucia, które miał do niej od lat.
- Miał, ale nie takie o jakich myślisz. – Uśmiechnęła się. – Nie widziałeś tego, bo chciałeś się go pozbyć. Od śmierci Amber zawsze tak było.
- Znów to ja jestem winien? – Zabrzmiało żałośnie.
- Nie. – Jej świdrujące do tej pory oczy spojrzały na niego łagodniej. – Ale tylko ty miałeś jego przyjaźń i zaufanie.
Kiedy Wilson traci rezon, Cameron idzie do kuchni, by wyciągnąć ze schowka upieczoną szarlotkę. Słodkości poprawiają wszystkim humor, House zaczyna dowcipkować, a Wilson odzyskuje mowę.
– Jak to się stało, że to ona? – Pyta kiedy przez chwilę zostają sami.
Patrzy w oczy odzyskanego przyjaciela i rozumie, że chodzi mu o coś więcej niż tylko banalną odpowiedź na pytanie.
– Musiałem coś sprawdzić. – Odpowiada poważnie.
– Sprawdzić? – Wilson zdaje się nie rozumieć.
– Okazało się, że wszyscy nie mieliście racji.
– Racji? – Zdumienie Wilsona jest tak ogromne, że House uśmiecha się sam do siebie.
– Przed naszą pierwszą randką. Nawet ty. Choć popychałeś mnie do niej.
Zdumienie Wilsona jest bezgraniczne.
– Nie powinienem pozwolić jej odejść. Myślałem, że moja nieobecność zagwarantuje jej lepsze życie. Tymczasem jej nieobecność pokazała jak bardzo moje życie bez niej jest do dupy – dodaje ciszej House i Wilson już wie: jego przyjaciel dotarł do portu.


Nie do końca rozumie jak to się stało, że po prostu otwiera się przed nią beż żadnych wewnętrznych oporów czy dodatkowych lęków. To jest tak naturalne jak dzienna porcja ironicznych uwag rodzących się na poczekaniu i rzucanych przed siebie. Taki jest – uparty, paskudny, ironiczny, celnie wpinający szpilki ripost. Ale przy niej to przestaje mieć znaczenie, bowiem odkrył, że ona bierze go takim jakim jest akceptując każdy zakamarek jego duszy i ciała.
Samotność po odejściu Stacy stała się fundamentalnym wyborem, choć nie może powiedzieć, że był z nią do końca szczęśliwy i spełniony. Po jej odejściu osiągnął emocjonalne dno. Teraz wie, że tamto dno nie miało nic wspólnego z tym, którego doświadczył po odejściu Cameron. Potem odkrył czym naprawdę jest samotność – nie ta z wyboru, ale ta, w której jesteś pionkiem rzucanym na planszy rozgrywek pomiędzy Wilsonem, który chciał się go pozbyć, zespołem, który grę podejmował, a Cuddy, która wpadła we własne sidła emocjonalnej zabawy uczuciami.
Zrozumiał, że Cameron była jedyną, która na swój sposób zawsze stała po jego stronie, zwłaszcza wtedy, gdy rzucała mu bolesna prawdę między oczy. Tak jak ostatnio, kiedy po prostu powiedziała mu, że go kochała.


To co miało być trudne i bolesne – nagle stało się najprostszą w świecie rzeczą do wykonania. Sam nie wiedział, że może tak się zachować: bez żadnych gierek, krótko i konkretnie. Cuddy aż do teraz nie wierzyła, że opuści szpital. Nawet wtedy, gdy złożył jej oficjalną rezygnację. Myślała, że to chwilowy kaprys, że bez pacjentów stanie się nikim i wróci. Jego diagnostyka wyglądała tak, jak ją zostawił kilka tygodni temu. Już z korytarza zauważył Cameron układającą jego płyty w pudłach. Dopiero teraz zwrócił uwagę na to z jak wielkim szacunkiem odnosiła się do rzeczy, z którymi był bezpośrednio związany. Uśmiechała się pod nosem, kiedy brała do ręki niektóre z nich.
- Kradłam ci je od czasu do czasu, żeby posłuchać twojej muzyki. Specjalnie kupiłam sobie adapter – powiedziała nieoczekiwanie.
Zaskoczyła go. Skąd wiedziała, że od dłuższego czasu gapi się na nią? Była odwrócona do niego plecami.  Odwróciła się.
- Wyczuwam cię na dalsze odległości – odpowiedziała uśmiechając się do niego.
Podszedł bliżej i po chwili wyjął jedną z płyt.
- Tego nie pakuj.

Blind Willie McTell – Delia

Stary podarunek od Stacy.
Skinęła głową i odłożyła płytę. Nie pytała. Wiedziała.
Uśmiechnął się pod nosem. Naprawdę wiele się zmieniło.
Bezceremonialnie wkroczyła w jego przestrzeń podchodząc i kładąc rękę na szorstkim policzku. Mało ja obchodziły ciekawskie i zdumione do granic oczy personelu zerkającego – niby przypadkiem – na szklane ściany i drzwi diagnostyki. Przytrzymał dłoń całując jej wgłębienie.
– Jak sądzisz? Zdołaliśmy rozwiązać worek z plotkami na najbliższe półwiecze? – Wyszeptał jej w ucho.
Przytrzymała jego twarz przy swojej i zdecydowanie pocałowała go w usta.
– Teraz na cały – odpowiedziała.

Wrócił późno. Właściwie prawie spała. Rozbudził ją szum lejącej się wody do wanny. Kiedy wszystko ucichło i została tylko smuga światła sączącego się z łazienki po prostu poszła do niego. Leżał w wannie z półprzymkniętymi oczyma. Pochyliła się nad nim. Zatrzepotał powiekami i pozwolił zatrzasnąć się w jej ramionach. Jej ramiona, woda, szeptane słowa o najmniej ważnych rzeczach świata, śmiech i pocałunki wyzwalały w nim jakiś spokój. To całe szaleństwo ostatnich miesięcy zdawało się blednąc wobec tego, co trzymał w swoich rękach. Ją. A waz z nią jakąś pewność i spokój, że rzeczy odnalazły swoje miejsce, że nie musi się tłuc z samym sobą, że życie może przynosić spokój, że nie musi przejmować się tym, co do niedawna uznawał za nieodzowne, że jego sarkazm już jej nie rani tylko jest dobrze odczytywany i obracany w żart, że ona nie psychologizuje i nie stara się dociec kształtu jego duszy, bo już wie. Gdyby był filozofem pewnie myślałby teraz o jakimś rodzaju harmonii, ale jest mężczyzną z krwi i kości i zaczyna myśleć, że chce ją po prostu mieć i że jeśli dłużej będzie zajmował się głupotami, to przegapi najlepszą część – tę w której ona posiada go, ale nie przywłaszcza, a on po prostu znów staje się tym, kim zawsze chciał dla niej być.

sobota, 28 maja 2011

Otchłań

Tak naprawdę nie wiem jak o tym napisać. Wolałabym milczeć, ale samo ze mnie wychodzi z każdą sekundą. Żeby nie krzyczeć muszę zostawić tu mały ślad mojej bezradności i żalu.

Mam klawiaturę pełną łez.
Uwolniło się ze mnie mnóstwo kiepskich emocji.

Myślałam, że mam serce z gumy, które wszystko zniesie i nic nie będzie w stanie go zniszczyć. Myślałam, że jestem wewnętrznie stabilna i jakieś dziwne rzeczy nie zrobią we mnie takiej wyrwy.
Jakże się myliłam. Nie mam z kim porozmawiać. Nie wiem czy będę zdolna w ogóle rozmawiać na ten temat, albowiem cokolwiek powiem czy zrobię – pozostawię za sobą zgliszcza.

Choć z drugiej strony już wszystko wiem. Poukładały mi się rozrzucone puzzle moich relacji i przyjaźni.
Ktoś, kogo znam uczynił mnie tym, kim nie jestem. Włożył w moje usta słowa, które nie zostały wypowiedziane i intencje, których nigdy nie było.
Ktoś, kto nazywał mnie swoją przyjaciółką, oparciem i dobrem.

Rozpadłam się. Rozsypałam. Wszystko mnie boli. Emocje wypychają się ze mnie dokonując osobliwego spustoszenia.

Nie wiem dlaczego zostałam tak potraktowana. Za tyle dobroci, zrozumienia i serca.
Ale przynajmniej teraz rozumiem dlaczego ktoś kiedyś stracił do mnie zaufanie i szacunek. Wątpię czy da się kiedykolwiek, w jakikolwiek sposób naprawić to całe zło. Jeszcze nigdy nie byłam tak bezradna wobec celowego zła dokonanego w sumie nie tylko na mnie.

Sklejam swoje kawałki myśląc o tym jak mogłam być tak naiwna i wierzyć, że pomagam przeżyć komuś ciężkie chwile, a jednocześnie zostać perfidnie wykorzystana.
Czuję się jak ścierka, którą ktoś wytarł swoje brudy.
Czuję się jak ktoś niewygodny, kogo trzeba usunąć w cień.

Stworzono ze mnie jakiegoś niebywałego potwora czyhającego na potknięcia innych i upatrującego w innych najgorszych instynktów.

Nie mam siły pisać. Nie mam siły myśleć. Nie mam siły rozmawiać.

Czuję się jak ścierka.
Brudna. Wykorzystana. I wrzucona do kąta.

Prwdziwe jak życie...



Miałeś przyjaciela przez tyle długich lat
Z przyjaźnią tak serdeczna, że mogliście konie kraść
O przyjaźni można dużo powiedzieć ciepłych słów
Lecz kiedy sprawi zawód może zwalić cię z nóg

To wszystko sprawił grzech, że ludziom jest ze sobą źle
Bo za miast dobrem przegnać zło, dali się splątać jakąś grą
To wszystko sprawił grzech, że ludziom jest ze sobą źle
Więc za miast w swojej dumie trwa, spytaj sumienia jak się ma

Miałeś tez dziewczynę, przez wiele długich lat
W miłości zagubiony, obracał się wasz świat
Lecz stała się rzecz dziwna przepadł miłości sens
Dziś szukasz winy w sobie i nie możesz znaleźć jej…


Krzysztof Krawczyk – To wszystko sprawił grzech