czwartek, 24 listopada 2011

To, co niewidoczne...

Noc…

Piękna jak zawsze. No, może niekoniecznie w tej części, kiedy myśli biegną zbyt szybko i nie dam rady ich poskładać w okrągłe zdania. Nie pomaga czytanie książek, oglądanie filmów czy pleciony półgłosem warkocz modlitw.

Ale jak zwykle widzę w niej swoiste piękno. Jest tak cicho i spokojnie. Znów mogę próbować poskładać kawałki życia rozrzucone gdzieś we mnie. Przez chwilę poczuć się silniejszą, by za moment znów doświadczyć swojej kruchości.

To wszystko we mnie jest jak bezmiar oceanu zlewającego w jedno z niebem. Jakby czasami brakowało wyraźnych granic. Wszystko zlewa się ze sobą i tworzy całość, choć potrafisz rozróżnić kształty i próbujesz przypomnieć sobie jak się nazywają. Pamiętam mój zachwyt jego głębią i wielkością, gdy dane mi było stać na skraju zatoki w Sydney i wpatrywać się w bezgraniczny ogrom oceanu. To niesamowite uczucie obserwować rzeczy większe od czegokolwiek i mieć świadomość jak olbrzymia musi być siła grawitacji utrzymująca ocean w ryzach.  Jedyne i niepowtarzalne chwile, kiedy czujesz się częścią cudownego świata i dziękujesz za to, że możesz na własne oczy oglądać jego piękno.
Czasami cieszę się z małych kroków dokonywanych każdego dnia. Są jak małe kroki dziecka pokonującego swoje pierwsze odległości. Cieszę się z każdego otwarcia się na innych, rozmawiania podczas spotkań, otwarcia innych na mnie, zapominaniu zadanego cierpienia i budowania nowych mostów i z tylu drobiazgów które budują codzienność.

Czasami jednak długo mi przychodzi uczenie się zwyczajnego otwierania się na świat. Lepiej mi wychodzi ukrywanie się w swoich bezpiecznych kątach, gdzie nabieram dystansu. Są też chwile, które mnie oddalają. Jakby chwile otwarcia się wycofywały mnie znów na krawędzie. Wtedy znów tak trudno dostrzec radosną części życia – a ono bezpowrotnie mija…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz