Noc…
Piękna jak zawsze. No, może niekoniecznie w tej części, kiedy myśli
biegną zbyt szybko i nie dam rady ich poskładać w okrągłe zdania. Nie
pomaga czytanie książek, oglądanie filmów czy pleciony półgłosem warkocz
modlitw.
Ale jak zwykle widzę w niej swoiste piękno. Jest tak cicho i
spokojnie. Znów mogę próbować poskładać kawałki życia rozrzucone gdzieś
we mnie. Przez chwilę poczuć się silniejszą, by za moment znów
doświadczyć swojej kruchości.
To wszystko we mnie jest jak bezmiar oceanu zlewającego w jedno z
niebem. Jakby czasami brakowało wyraźnych granic. Wszystko zlewa się ze
sobą i tworzy całość, choć potrafisz rozróżnić kształty i próbujesz
przypomnieć sobie jak się nazywają. Pamiętam mój zachwyt jego głębią i
wielkością, gdy dane mi było stać na skraju zatoki w Sydney i wpatrywać
się w bezgraniczny ogrom oceanu. To niesamowite uczucie obserwować
rzeczy większe od czegokolwiek i mieć świadomość jak olbrzymia musi być
siła grawitacji utrzymująca ocean w ryzach. Jedyne i niepowtarzalne
chwile, kiedy czujesz się częścią cudownego świata i dziękujesz za to,
że możesz na własne oczy oglądać jego piękno.
Czasami cieszę się z małych kroków dokonywanych każdego dnia. Są jak
małe kroki dziecka pokonującego swoje pierwsze odległości. Cieszę się z
każdego otwarcia się na innych, rozmawiania podczas spotkań, otwarcia
innych na mnie, zapominaniu zadanego cierpienia i budowania nowych
mostów i z tylu drobiazgów które budują codzienność.
Czasami jednak długo mi przychodzi uczenie się zwyczajnego otwierania
się na świat. Lepiej mi wychodzi ukrywanie się w swoich bezpiecznych
kątach, gdzie nabieram dystansu. Są też chwile, które mnie oddalają.
Jakby chwile otwarcia się wycofywały mnie znów na krawędzie. Wtedy znów
tak trudno dostrzec radosną części życia – a ono bezpowrotnie mija…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz