Lubię wieczory. Kiedy wszystko spowalnia swój rytm i poddaje się nadchodzącej nocy.
Czuję się dziś zdecydowanie lepiej niż w piątek, kiedy dopadła mnie melancholia.
Dlatego niewiele myśląc - ominęłam w sobotę pracę szerokim łukiem - i zrobiłam sobie zarówno wczoraj jak i dziś pieszą wycieczkę.
Wycieczkę-ucieczkę od snujących się we mnie myśli.
Ucieczka trwała sumie 40 kilometrów. Jeszcze do teraz czuję prawie każdy mięsień w nogach. Dobrze było poczuć zmęczenie i krople potu przesuwające się po ciele. Były tak oczyszczające, że zabrały ze sobą smutek, złość, gniew i resztki niepokoju.
Przyglądam się ciemniejącemu niebu za oknem i myślę o rozmaitych ciemnościach, które od czasu do czasu nas dopadają. Nikt nie jest od nich wolny.
W sumie tak myślę, że w życiu nie o to chodzi, co i jak nas spotyka czy dotyka, ale o to, jak to wszystko przyjmiemy. To jest coś co nas określa. Jakiś rodzaj klucza do nas samych. Klucz zrozumienia, akceptacji, pozwolenia sobie na przeżycie całego szeregu emocji, wyrażenia tego co i jak się czuje.
Chciałabym już siedzieć głęboko we wrześniu. Niech sierpień już się w końcu skończy - to być może skończy się najbardziej stresujący miesiąc. I może ja w końcu nieco odsapnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz