Miałam kolejny, pracowity tydzień – włącznie z weekendem. To dobrze.
Praca w jakiś dobry sposób pozwala mi zapanować nad tą częścią siebie,
która popadła w kłopoty. Dużo robić i nie pozwalać sobie na emocje.
Wcześniej działało, dziś niekoniecznie. Może to dlatego, że zaczęłam
pozwalać sobie na „parowanie” emocji. Nawet nie wiedziałam co w sobie
noszę. Teraz nawet nie jestem w stanie powiedzieć co jeszcze znajdę w
środku siebie.
Czasami zwyczajnie się poddaję, przyznaję, że to kim jestem albo to
co robię to po prostu kolejny beznadziejny przypadek. Czasami jestem
już zbyt zmęczona, by dalej walczyć. Czasami nic nie widzę, żadnej
ścieżki. Jest tak ciemno jakby nigdy już nie miało zapalić się światło.
Czasami jest tak jakby nic dobrego nie miało mnie spotkać. Poddaję
się. Czasami na dłużej, czasami na krócej. Moja koleżanka z pracy
mówi, że takie stany to porażka, że nie zdajemy egzaminu z własnego
życia, z wiary w Boga. Gdzieś jest tu część racji. Zdaję sobie jednak
sprawę z tego, że nie jestem jak samochód, któremu wymieni się część i
będzie działał. Potrzebuję czasu. A i tak wiem, że nigdy nie będę
działać jak powinnam.
Więc… daję sobie spokój i się wycofuję na chwilę. Paradoksalnie –
odpoczywam wtedy, zbieram się do kupy, pozwalam sobie na chwile
słabości i łatam na nowo dziury w sercu. Potem, kiedy już znów potrafię
zaczerpnąć powietrze pełną piersią, znów zaczyna się prawdziwa praca.
Praca polegająca na znalezieniu nadziei tam, gdzie wydaje się, że nie ma jej ani trochę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz