wtorek, 25 października 2011

Wciąż z pustynią w tle

Zapachniało zimą. Taką prawdziwą.
Może to kwestia wiatru, który dziś wiał wyjątkowo mocno.
Liście wirowały w powietrzu unosząc się w przedziwnym tańcu. Patrzyłam na nie przez chwilę i przypomniała mi się piaskownica u mojej koleżanki z dziecięcych lat.
Miałam wtedy może 6, może 7 lat. Fascynujący w tym wszystkim nie był piasek w kwadratowej ramce, ale zabawki. Żadna z nich nie należała do tych, którymi można byłoby się bawić w piasku. Ani wiaderka, ani foremek, żadnej łopatki…
W piasku leżały zagrzebane klocki do układania. Bardzo kolorowe. Prawie nowe.

Nie wiem skąd takie obrazy i wspomnienia w mojej głowie.
Wiatr i piach.
I dziecięca układanka.

Może to potrzeba ułożenia całości układanki z rozrzuconych klocków mojego życia? A może to jakaś jedna wielka metafora pustyni, po której wędruję? Nieodparcie mam wrażenie przebywania na niej. Wręcz zrośnięcia się z nią.
Czasami coś lub ktoś zamajaczy gdzieś na horyzoncie. Czasami dopada mnie burza. Czasami brnę w zmęczeniu, bez wody. Czasami trafiam na oazę, gdzie zyskuję kilka chwil i mogę zaczerpnąć ze źródła.
Wyprowadzają mnie na nią moje zranienia.
Albo uciekam tam jeśli doświadczę kolejnego.

Jest przyjazna, bo już ją znam i wiem jak się po niej poruszać. Wypracowałam przez lata schematy. Nałożyłam maski.

Chciałabym umieć mówić, rozmawiać bez zamykania się w trakcie słuchania czy rozmowy. Chciałabym otwarcie mówić o swoich bolączkach.
A jednak nie umiem.
Próbuję jakoś wypowiadać zdania, ale to wszystko jest marnym odbiciem tego co naprawdę siedzi we mnie. Im bardziej chcę powiedzieć, tym bardziej rośnie mur.

Umiem tylko być samotna.
Bo nikt nigdy nie rozmawiał ze mną o moich uczuciach, o mnie.
Dlatego nie umiem rozmawiać. O czymś co jest ja najbardziej naturalne.
O sobie.

Rośnie we mnie mgła
jak ze studzien stu…

Pustynia wciąż trwa. Wiem, że ludziom brakowało cierpliwości do mojego milczenia. Szybko się zniechęcają.
Ja nie mam sił, żeby walczyć o siebie do końca.

Chciałabym mieć w sobie to "coś" co mają inni: pewność siebie, świadomość siebie, czasami szerokie łokcie do rozpychania, odwagę zmian, łatwość wypowiadania i tyle innych rzeczy.

Ale nie zazdroszczę im. Jestem po prostu "ja". Inna.

I wiem, że mam skarby schowane gdzieś w sobie.
I że jeśli ktoś zechce je odszukać – być może znajdzie perłę.

Stałe powroty na stare śmiecie

Niewiele jest takich miejsc, gdzie dobrze czułam się.
Niewiele jest takich chwil, za dobrze wiem, że smutek mam we krwi.


Ania Dąbrowska

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam słowa tej piosenki pomyślałam o tym, że wciąż próbuję pozbyć się tej części siebie w której dominującą rolę odgrywa smutek. Znam go tak od dawna jakby wsączył się we mnie wraz z poczęciem i był nieodłączną częścią mojego DNA.
Przychodzi znienacka. Często bez powodu. Dopada w najmniej spodziewanych chwilach. Otula szczelnie i nie pozwala oddychać. Wciska w poduszkę, oszałamia głębią, poraża wielkością.

Próbuję radzić sobie z nim jak umiem – poruszam się po starych i dobrze znanych ścieżkach. Mam na niego wypróbowane metody: unikanie ludzi i milczenie. Nie chcę ich nim zarażać, a mówić o nim po prostu nie umiem.

To moje "stare śmiecie" znajome kąty czy wydeptane ścieżki, gdzie ze smutkiem radzę sobie całkiem nieźle.
Ceną za powrót na stare śmiecie jest kompletne wycofanie się. Staram się przed sobą chronić tych, którzy są jakoś bliżej mnie.

Dopiero teraz uczę się go rozumieć i szukać źródeł smutku. Skąd się wziął? Dlaczego jest go tak dużo?
I dopiero teraz, kiedy pozwalam sobie na przeżycie trudnych uczuć – na które z różnych względów nie pozwoliłam sobie wcześniej – poznaję siebie bardziej. To trudna prawda o sobie. Jeszcze trudniejsza o moich bliskich. Bo przede wszystkim muszę zmierzyć się z nimi.

To trudne. Muszę znowu stać się dzieckiem. Przeżyć od nowa każdą cząstkę zepchniętych uczuć. Pozwolić sobie na przepłynięcie wzdłuż siebie rzeki uczuć, nazwać po imieniu każdą emocję, która przybije do brzegu, znaleźć jej źródło…

Trzeba mi zbudować pomiędzy sobą most. Żeby zrozumieć siebie i nie stać okrakiem po obu swoich brzegach.
Czasami tak bardzo po ludzku boję się, że nie dam rady. Że nikt bliski nie wytrzyma ze mną ani chwili.
Czasami jestem jak swój własny,  osobisty wulkan. Dla siebie samej. Trzęsę ziemią, sypię pył, wylewam lawę…
To wszystko jest tak bolesne, że rani mnie od nowa.
Czuję w sobie każdy rodzaj zadanego bólu, każdą emocję…

Czasami jest łatwiej. Może dlatego, że coś już we mnie kiełkuje. Że widzę pierwsze światła wielkiego miasta. Czuję kroczący gdzieś obok mnie cień nadziei.

Ale to jeszcze długa droga. Potrzebuję czasu i cierpliwości.

sobota, 22 października 2011

Druga strona księżyca

Dziś piątek wieczór. Najlepsza pora dnia.
Moje serce uspokaja się po całym tygodniu.

Byłam dziś na długim spacerze. Wyraźny chłód nadchodzącej zimy orzeźwiał moje myśli.
Kilka godzin temu wyłączyłam komórki i nie mam zamiaru ich włączać przez kilka następnych.
Lubię czasami się powłóczyć noga za nogą. Bez celu. Wybierać drogę w ostatniej chwili lub bezwiednie kroczyć gdzieś przed siebie. Nic nie musieć. Nie potrzebować. Chować się za czapką z daszkiem i wtulić się w muzykę sączącą się do uszu. Myślałam o tym że bardzo potrzebuję czasu dla siebie i
swoich myśli. Mam ich ostatnio tak dużo. Chciałabym móc wziąć jakiś
urlop i zająć się wyłącznie sobą. Zrobić dla siebie te wszystkie rzeczy,
których nigdy nie zrobiłam. Nie musieć spełniać czyichś oczekiwań i nie przejmować się tym, że moje wybory zostaną źle odebrane.

Mam tyle spraw do ogarnięcia.

Niedawno miałam okazję obserwować księżyc. Był ogromny. Wisiał na ciemnym niebie i jaśniał lekko pomarańczowym światłem. Był piękny.
Dziś też spoglądałam na ciemne niebo i szukałam na nim księżyca. Z marnym rezultatem.

Potem przypomniało mi się, że księżyc ma dwie strony. Jedną taką dla nas. Do oglądania. Widoczną gołym okiem.
Drugą szczelnie zakrytą. Niewidoczną. Ukrytą przed ciekawskim wzrokiem. Nie ma na niej mórz księżycowych.

Pomyślałam o tym jak bardzo jestem podobna do księżyca.
Mam dwie strony.

Jedna ta widoczna. Ze znaną twarzą. Niektórzy ją rozpoznają. Znają imię, nazwisko, wiedzą kim jestem i co robię. Szufladkują po swojemu według tego co widzą lub czego się dowiedzą.

Druga strona. Niewidoczna, ale nie znaczy gorsza czy wręcz zła. Inna. Taka, któa ma wiele do powiedzenia widocznej i znanej twarzy i często na nią wpływa, ale wciąż pozostaje w ukryciu. Czasami determinuje wybory i zachowania.
Druga strona. Taka bez światła. Z nierozwiązanymi sprawami. Tajemnicami nie do opowiedzania. Nie do końca poznana przez nas samych. Ta, z którą się zmagamy. Gdzie nie istnieją morza księżycowe, w których można byłoby się zamoczyć nogi i pospacerować brzegiem.

Przeplatają się te strony ze sobą.

Czasami w nas przebija zmęczenie zmaganiem i tajemnicami. Nasze niepokoje. Niedomówienia. Niedopowiedzenia. Życie w rozkroku nad brzegami nierozwiązanych spraw.
Albo czasem zwyczajne zniechęcenie trudami codzienności lub jej monotonia zmęczona brakiem perspektywy.

Teraz myślę o świetle. Jak to dobrze, że ktoś je wymyślił. Czasami trzeba się nieźle naszukać i napracować żeby je odnaleźć.
I kto wie?
Może za jakiś czas inna strona księżyca będzie miała swoje morza?

wtorek, 18 października 2011

Drobiazgi

Sporo przerwy w pisaniu – pomógł temu dodatkowo tydzień spędzony na obczyźnie na wyjeździe służbowym.
Odwiedzałam Brukselę, a właściwie instytucje unijne wraz z kolegami i koleżankami po fachu.
Wyjazd ciekawy, po którym zrodziło mi się sporo przemyśleń na tematy ogólnoeuropejskie. Moze kiedyś do nich wrócę. Niech mi się poukładają w głowie.

Znowu dziś w nocy nie mogłam zasnąć. Turlałam się po łózku przytulając do poduszki, wsłuchując się w płacz dziecka za ścianą i w bicie swojego serca.

Nie wiem co ma w sobie ta jedyna noc w tygodniu. Bicie serca z niedzieli na podniedziałek zdecydowanie inaczej słychać. Nie wiem jak ono to robi, że potrafi napędzić się samo. Zaczyna tak nagle, szybko i mocno i pędzi, jak gdyby chciało pobić rekord świata w ilości uderzeń na sekundę i wyrwać się z mojego ciała gdzieś w przestrzeń. Nie potrafi się uciszyć, choć próbuję stosować różne sztuczki: liczę, modlę się, rozmawiam z nieznajomym przyjacielem…
Czasami jak uda mi się przysnąć, ten rozpędzony uderzeniami serca pociąg rozpędza się znów. Budzę się szybko i nie mogę znów się uciszyć.
Gdyby zliczyć ilość czasu poświęconego spaniu – wyszłaby z tego godzina, góra dwie.

W takie noce myśli same się myślą, modlitwy same modlą, dialogi same dialogują, pytania same pytają, wątpliwości się wątpliwią…
Nocne cienie sączące się przez żaluzje wciąż domagają się uwagi, spoza-okienny szum ulicy tylko napędza moją wyobraźnię.

Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Chyba podświadomie odczuwam lęk przed nadchodzącym tygodniem. Pragnę zwyczajnego spokoju. Takiego, do którego można się bezpiecznie przytulić. Pozwolić poprowadzić.

Myślałam dziś w nocy o drobiazgach. O małych punktach na mapie wielkich rzeczy do zrobienia czy osiągnięcia. Często niewidoczne. Niedoceniane. Niedowartościowane. Takie powszednie i banalne. Tu czegoś zapomnę, tam coś odłożę na później, tu przełożę, tam nie dokończę, czegoś się boję…
Często się przez nie denerwuję i kompletnie nie zdaję egzaminu. Łatwiej mi dotrzymać kroku w rzeczach dużych niż małych, a podobno powinno być odwrotnie.

Drobiazgi, które doświadczam są różne – od przyjacielskiego uśmiechu jakiejś sprzedawczyni w sklepie aż po chamskie zachowania kierowców na ulicach. Jedne cieszą, inne złoszczą, jeszcze inne są tak obojętne, że prawie ich nie zauważam.

Myślałam wczorajszej nocy właśnie o takich drobiazgach, które przychodzą "pomimo".
Głowa zaprzątnięta "wielkimi sprawami" nie zwraca na nie uwagi.

Próbowałam jakoś ogarnąć dzisiejszej nocy właśnie owe drobiazgi, które mi się przydarzyły. Przypadkowe spotkania, które pozwalały cieszyć się wymianą myśli, wspólnie wypita kawa gdzieś w kuchni, znaleziony w kieszeni płaszcza nie noszonego od lat drobiazg kojarzony z moją babcią, w połowie pusty akt urodzenia przypięty do hipoteki, masa zapłaconych rachunków w teczce, spokojny piątkowy wieczór, szum pary przy prasowaniu, cisza niedzielnego poranka, zapach maślankowego ciasta z owocami, niemusowość mówienia, płacz dziecka za ścianą, nieoczekiwany dotyk, smuga zapachu za którym tęsknię od czasu do czasu, cisza telefonu, szorstkość wypowiadanego słowa, ból leżący na sercu…

Można wymieniać i wymieniać.

Dziękuję za drobiazgi, bo one stawiają mnie do pionu. Pozwalają patrzeć na świat inaczej. Mam nadzieję, że tylko czasami dam się zepchnąć w rutynę codziennym drobiazgom i niekończącym się sprawom do załatwienia.

środa, 5 października 2011

Rzecz o perspektywie czasu

Wczoraj odwiedziła mnie koleżanka, której nie widziałam prawie rok.
I od razu zaskoczenie. W końcu wraz z mężem doczekali się dziecka, które urodzi się za kilka miesięcy.
Kilka lat czekania, mnóstwo niecierpliwości, strachu, utraty nadziei, nabierania dystansu, zgody na to, że dziecka nie będzie.
A tu nagle…, kiedy już wszystko wydawało się pogodzone i ułożone na nowo… Niespodzianka.

Rozmawiałyśmy wczoraj o tzw. "właściwym czasie", przyspieszaniu czasu, czekaniu i cierpliwości.
Powiedziała mi, że tak naprawdę – przekonała się o tym właśnie teraz – dopiero po kilku latach czekania wie, że to jest TEN moment na dziecko i że wcześniej nie byłoby tak jak jest teraz, że wiele się nauczyła z tego czasu oczekiwania i że pewnie nic nie byłoby wtedy takie jakie jest dzisiaj.

Myślałam wczoraj o tym jak często brak w nas cierpliwego czekania, jak chcielibyśmy mieć wszystko tu i teraz na wyciągnięcie ręki.
Sama tak mam. Chciałabym załatwić tyle spraw już, teraz, natychmiast.
A tu trzeba powoli, spokojnie.

Czasami trudno jest rozeznać właściwy moment, ale kiedy sprawy na których bardzo mi zależy nagle się komplikują czy widzę przed sobą tzw. "ścianę" widzę, że nie tędy droga. Zostawiam, choć nie jest to łatwe, bo przecież tak bardzo mi zależy. Trzeba się czasem dosłownie "zaprzeć siebie" żeby przestać pragnąć czy chcieć rzeczy, które nie są dla nas, a na których tak bardzo nam zależy.

A czasami idzie jak po maśle – sprawy się same rozwiązują. Tak gdzie czeka się na przykrość czy trudności spotyka się zrozumienie i szacunek.
Perspektywa czasu pozwala stwierdzić, że rzeczy poszły w dobrą stronę, albo że coś się przekombinowało.

Dziwne czasami to wszystko. I trudne. Myślę, że ze swej strony wiele rzeczy "przeczekałam".  Ze zwykłego ludzkiego strachu.

Mam tylko nadzieję, że jak głosi stare, ludowe porzekadło "na nic nigdy nie jest za późno".

niedziela, 2 października 2011

Z zapachem ciasta ze śliwką

Październik.

Prawie wieczór.
Właśnie zachodzi słońce i mam cudowny widok. W dodatku w całym domu pachnie ciastem ze śliwkami. Robiłam po raz pierwszy ciasto z maślanką i musze przyznać, że dobrze smakuje.

Moja kuchnia znów czuje, że ma gospodarza, a ja nieśmiało usiłuję zatrzymać czas, którego ostatnio bardzo mi brakuje.

Jest tak spokojnie i cicho.

Mogę po prostu pobyć ze sobą.
Wyciszam swój rytm. Pomaga mi w tym ogromny kubek zielonej herbaty z pomarańczą.
Zielona herbata dobrze zaparzona to jest to. Ma taki łagodny i delikatny smak…

W pokoju już prawie ciemno, a resztki dziennego światła wpadają pomiędzy żaluzjami. Oprócz kilku wolniejszych godzin dzisiejszego dnia chciałabym zatrzymać tę cudowną końcówkę lata i początek jesieni.
Nie wyspacerowałam się jeszcze.
Chciałabym znów polubić drobiazgi, cieszyć się ze zwykłej szarości, którą przynosi codzienność, powrócić do siebie samej kiedy wszystko wydawało się prostsze.
Po niezłej lekcji i jeszcze lepszym laniu jakie niedawno dostałam od życia, uczę się od nowa przyjmować ludzi tak po prostu. Tak samo tych, którzy są tylko przechodniami, jak i tych, którzy zatrzymują się przy mnie na dłużej. Wiem, że dam radę znów to robić – będę tylko może odrobinę dojrzalsza.

Szukam na siebie sposobu na nadchodzący, jesienny czas, kiedy przyjdzie szybka ciemność i jeszcze później zacznie wstawać słońce.

Zrobiło się ciemno. Zapalam moją śmieszną lampę. Dzień zgasł. A gdzieś za oceanem budzi się dzień.
Może gdzieś, ktoś właśnie wita poranek?
Parzy kawę? Robi śniadanie?
Może kawałek placka ze śliwką na dzień dobry?

Więc znów… witaj świecie!

sobota, 1 października 2011

Dziecko [3]

To był zbyt silny wiatr. Był tak przerażający i wiał z taką siłą, że zdarł z Dziecka całą bezbronność. Jest ona tak wielka, że nie ma się już czego uchwycić. Nie ma się czym zasłonić. Nie ma nikogo, kto przyszedłby na ratunek.

Nie istnieje nic, co stanowiłoby jakąkolwiek barierę ochronną. Właściwie nie ma już nic. Jest tylko nagość jak wielka przepaść, w którą się spada bez słów skargi.
Jeden mały krok i odległość, która mieści się pomiędzy krawędzią a dnem pozwala zapomnieć o tym co boli.

Nie ma już myśli, bo nie ma o czym myśleć.
Nie ma już słów, bo nie ma o czym mówić
Nie ma już uczuć, bo nie ma już co czuć.

Nie ma już Dziecka.